W tym roku Wawel Cup zamiast tradycyjnych pięciu dni, miał tylko cztery (ale pięć etapów) plus Model Event dzień wcześniej. Do Wysowej przyjechaliśmy we środę. Zamieszkaliśmy w uroczym domeczku u przemiłego gospodarza, a ledwo się rozgościliśmy podjechał kolejny samochód, z którego wysiadł dawno nie widziany Piotrek Glinka. Zostały jeszcze dwa wolne pokoje i zastanawialiśmy się, czy też zakwaterują tu "nasi".
Domek w górach. (Lokowanie produktu, bo fajny i polecam:-))
Balkon na piętrze jest "nasz".
Na trening można było wybrać się już od 15-tej, ale postanowiliśmy przeczekać piekielny upał i pojechać trochę później. W zamian zrobiliśmy sobie wycieczkę gastronomiczną na mały obiad.
Czas biegł, upał nie odpuszczał, więc bez względu na wzgląd, przed siedemnastą ruszyliśmy we trójkę w stronę Doliny Łopacińskiego.
Ponieważ najkrótsza trasa była przewidziana raczej dla dzieci, nie pozostało mi nic innego jak wybrać się na średnią. Niby niecałe 3 km i przewyższenie 90 metrów, ale trochę bałam się, że zużyję wszystkie siły na trening i na zawody zostanę z niczym. Tomek oczywiście wybrał trasę najdłuższą, ale on zawsze taki chojrak.
Do pierwszego punktu mieliśmy wygodny dobieg drogą i tylko na końcówkę trzeba było wejść w las. Punkt stał w dołku za strumykiem, ale dojście do niego okazało się dość karkołomne. (Po kilku etapach już nie wydaje mi się takie, ale na początku owszem). Przed strumykiem dogonił mnie Tomek, bo mieliśmy początek trasy taki sam i dzięki temu mogę pokazać jak forsowałam ten mini jar.
W sumie niewielka rzeczka w nie za dużym zagłębieniu.
Wlazłam.
I stojąc przy PK 1 namierzam się na kolejny punkt.
Do dwójki poszłam po kresce, ale tu teren jeszcze był w miarę przyjazny i nie wymuszał żadnych kombinacji. Trójka stała na mokradłach powstałych z połączonych sił trzech strumyków, a ja zaplanowałam sobie, że nie pobrudzę bucików, bo będę wyglądać niewyjściowo na pierwszym etapie. Co ja się tam nakombinowałam jak to zrobić... Efekt taki sobie.
Czwórka i piątka weszły dość dobrze. Z piątki namierzyłam się na najbliższy punkt i dopiero uszedłszy kawałek, zorientowałam się, że to dwójka, a nie szóstka. Na szczęście dwójka leżała niemal na azymucie na szóstkę, więc poza chwilą strachu nie było żadnych konsekwencji. Tutaj było już coraz bardziej stromo i dodatkowo co chwilę musiałam omijać różne przeszkody, przez co ślad jest mocno zygzakowaty. Na tym podejściu musiałam kilkakrotnie zatrzymywać się, opierać o drzewo i mieć nadzieję, że jeszcze kilka kroków będę w stanie zrobić. Niby w lesie nie było tak upalnie jak na otwartej przestrzeni, ale miłego chłodu też nie dało się odczuć. No i ta góra...
Siódemka była najdalej wysuniętym punktem i stała dość daleko od szóstki. Do tego stała w głębokim jarze do którego trzeba było zejść, a potem wyjść z niego. Niby nie takie rzeczy my ze szwagrem, ale... Coraz bliższa wizja zarżnięcia się na treningu skłoniła mnie do zastanowienia się, czy ja na pewno chcę iść do tej siódemki.W wyniku wewnętrznych konsultacji doszłam do konsensusu - chcę iść, ale nie pójdę, bo mi jeszcze życie miłe. Jeszcze z rozpędu (mentalnego, nie fizycznego) przeszłam parę metrów na wschód, ale potem (z bólem serca) skręciłam w stronę ósemki.
Ósemka stała między dwoma strumieniami (tym od siódemki i drugim dołączającym) i przy kompletnym braku sił do wspinaczki - przerażająco wysoko. Jak dobrze, że odpuściłam siódemkę, bo te dwa punkty chyba by mnie załatwiły.
Dziewiątka na ciągu dalszym strumyka. Zaczęłam iść wzdłuż niego, potem zmieniłam koncepcję, bo strumyk trochę wił się meandrami, a ja chciałam po prostej. Wyszło mi tak średnio, bo co prawda bez wicia, ale zniosło mnie i ciut naokoło poszłam. Ale co tam - grunt, że trafiłam gdzie trzeba.
Dziewiątka była ostatnim punktem, a potem już noga za nogą wlokłam się do mety. Jeszcze na widok kamery poderwałam się do lotu, ale tak nisko i powoli jak w kawale o pilocie i matce.
Upragniona meta.
I wspólna fota.
Tak wyglądała moja trasa.
Po treningu i oporządzeniu się podjechaliśmy do biura zawodów odebrać numery startowe i bloczki obiadowe i zobaczyć gdzie będziemy parkować następnego dnia. A jeszcze później zaliczyliśmy wieczorny spacer po Parku Zdrojowym i to już było dla mnie o jedną wyprawę za daleko, szczególnie, że powrót był pod górkę.
Oj, nie będą lekkie te zawody, nie będą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz