czwartek, 25 lipca 2024

Wawel Cup - etap piąty pożegnalny.

Wreszcie spadł deszcz. Już w sobotę wieczorem straszyło burzą i w końcu w nocy popadało. Kiedy w niedzielę nad ranem przebudziłam się i wyjrzałam przez okno zobaczyłam... nic. Wszystko spowite było mgłą, ale już jakieś dwie godziny później świat wyglądał tak:

Widok z naszego balkonu.

Ponieważ tym razem mieliśmy odległe minuty startowe, mieliśmy czas na spokojne obudzenie się, śniadanie, spakowanie i spacer do Doliny Łopacińskiego, gdzie miał być start. Tym razem już nie szliśmy (a tym bardziej nie jechaliśmy) do bazy zawodów.

Idziemy na start.

A tam Krochmale w swoich pięknych koszulkach:-)

Ostatni etap miał trasę dużo dłuższą niż w poprzednie dni, ale za to znacznie mniej przewyższeń. Wmawiałam sobie, że to będzie takie mazowieckie bieganie, ale sama w to nie wierzyłam.
Pierwszy startował Tomek, a ja musiałam poczekać na swoją kolej. W międzyczasie zrobiło się gorąco i dodatkowo parno i tyle było ochłody po deszczu:-(

Przygotowania do startu.
 
Jedynka i dwójka były jeszcze w miarę płaskie i łatwe do namierzenia, bo w okolicy były płoty grodzące nowe nasadzenia. Wykorzystałam je, dzięki czemu wyszłam idealnie na każdy z punktów.
Trójka ciut w górę, a potem idąc wzdłuż jaru wypatrywałam lampionu na nosku. Znalazł się. Z czwórką się trochę umordowałam, ale fizycznie, nie nawigacyjnie. Musiałam pokonać dwa jary i żeby potem iść dalej - jeszcze jeden. Chyba z tego zmęczenia nie byłam zbyt precyzyjna w namierzaniu się na piątkę, ciut zniosło mnie w lewo i chwilę szukałam punktu. Za to z piątki wyszłam idealnie po kresce. Co z tego, kiedy jeszcze przed połową odcinka odwinęłam w prawo i zaczęłam wspinać się pod górę. W sumie to nawet wyszło mi to na dobre, bo tym sposobem ominęłam jar, przez który musiałabym przeleźć, ale nie będę ściemniać, że była to działalność zamierzona. A może to instynkt?
Do siódemki szło się całkiem przyjemnie i co z tego, że daleko od kreski, a szukanie zaczęłam za wcześnie? Wcale nie byłam jedyna, bo więcej osób miało tu problem. Chwilę szukałam razem z Ulą, a ostatecznie i tak znalazł ktoś inny i był miły wskazać miejsce.
Do ósemki spory kawałek ścieżką, a po drodze wodopój, więc nie omieszkałam skorzystać. Po ósemce trzeba było wspiąć się troszkę na zbocze, żeby znaleźć zanikającą ścieżkę i podążać nią spory kawałek, ale tu już leciał cały tłum ludzi, więc nie przesadzałam z nawigowaniem.
Dziewiątka, dziesiątka i jedenastka były już w cywilizacji, przy ośrodkach uzdrowiskowych i miały zerowy stopień trudności. A na metę wbiegłam w takim stylu:

 
Całkiem podobał mi się ten etap - wreszcie wróciłam normalnie zmęczona, a nie słaniająca się i naprawdę miałam z niego dużo frajdy, mimo że nic specjalnego w sumie po drodze nie było.
Po sczytaniu się od razu szybciutko wróciliśmy na kwaterę, bo trzeba było się umyć, przebrać, spakować do końca i wreszcie wyprowadzić. I tak miły gospodarz pozwolił nam zostać dłużej niż przewiduje regulamin, za co jesteśmy wdzięczni. 
Po obiedzie zjedzonym w bazie Tomek zaliczył jeszcze labirynt, a ja już miałam lekki przesyt orientacji, więc tylko kibicowałam.

Tomek w labiryncie.

Podsumowań imprezy nie będzie, bo i tak by wyszło jak zawsze - najpierw marudzę, że ciężko, a potem wspominam, że wspaniale. 
To po prostu trzeba samemu przeżyć!

Mój ostatni przebieg

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz