środa, 17 lipca 2024

Wawel Cup - etap pierwszy, czyli pod górę w tempie konwersacyjnym.

Jak co roku pierwszy etap rywalizacji przewidziano na popołudnie, żeby wszyscy zdążyli dojechać. Tym sposobem mogliśmy się wyspać, a potem zrobić małą wycieczkę objazdową po dawno nie widzianych cerkwiach. Żar lał się z nieba od samego rana, więc o żadnych spacerach nawet nie myśleliśmy.
Odwiedziliśmy Blechnarkę, Hańczową, Skwirtne i Kwiatoń, a na Uście Gorlickie zabrakło nam czasu. W Kwiatoniu spotkaliśmy Paprochy i o włos rozminęliśmy się z Hanią.

 
Kocham takie widoki.

 Ikonostas w Kwiatoniu.
 
W drodze powrotnej wstąpiliśmy na obiad do baru "U Tomasza", gdzie spotkaliśmy Ulę - moją konkurentkę z kategorii oraz innych orientantów. Już o 13.30 ruszyliśmy do bazy zawodów zająć dobrą miejscówkę i rozejrzeć się w sytuacji. Mieliśmy nadzieję na zakup jakiś portek biegackich, ale nie było ani pół kramika z ciuchami. Może w następny dzień będą?
 
W bazie zawodów na tle mety.
 
W tym roku bardzo fajnie ułożyli nam minuty startowe, bo żadnego dnia nie musieliśmy na siebie długo czekać i na ogół startowaliśmy we wczesnych minutach. Pierwszego dnia ja miałam dziesiątą, a Tomek dwunastą. Do startu trzeba było dojść 1,1 km, ale po asfalcie i w dół, więc nawet mimo upału jakoś dało radę, choć przyjemne to nie było. Tomek tym razem nie wziął kamerki (to znaczy wziął, ale nie znalazł w czeluści plecaka) i na jedynym zdjęciu z okolic startu jestem w tle. Ale zawsze to coś.

Wchodzimy do boksu startowego (Fot.: J.Kijak)

Mapy dla mojej kategorii miały być w skali 1:7500, ale nie spodziewałam się, że będą to tak duże płachty. W sumie można ich było użyć jako parasola w razie deszczu, który prognozy obiecywały, ale pogoda ignorowała.
Na początek najważniejsze było szybko znaleźć pierwszy punkt, bo jak to się nie udaje, to człowiek od razu traci motywację do dalszej walki. Nie żebym się na jakąś walkę nastawiała, raczej na przetrwanie i nawet nie planowałam biegać, bo i tak bym nie dała rady. Na szczęście  z jedynką poszło dobrze, bo jak już sforsowałam nieduży strumyk i parę metrów podejścia, to potem było po poziomnicy. Między jedynką a dwójką był już normalny jar, choć jeszcze nie tak duży jak późniejsze. Mimo to nie brałam go na azymut, tylko poszukałam miejsca z najłagodniejszym zejściem. Nawet udało mi się potem złapać dobry kierunek i bezproblemowo trafiłam gdzie trzeba. 
Do trojki było pod górę, męcząco i jeszcze tuż przed punktem zeszłam z azymutu i niepotrzebnie wylazłam na drogę. Blisko trójki był punkt wodopojowy, ale ja miałam własną wodę, która trochę mnie spowalniała (bo nie umiem pić idąc), ale za to ratowała życie.

PK 3

Czwórka była nawet spoko, ale piątka to już droga przez mękę - pod górę i trzy jary po drodze. Widziałam kilka wyczynowych dupozjazdów z lądowaniem  na dnie jaru, czyli w wodzie, z czego najbardziej widowiskowy zaprezentowała jakaś weteranka, na oko starsza ode mnie. Ma kobieta fantazję!
Za ostatnim jarem wspinałam się razem z jakąś dziewczyną i było śmiesznie, bo ja do siebie mamrotałam po polsku, ona do siebie chyba po węgiersku (lub czymś równie egzotycznym), ja do niej po angielsku (na miarę swoich możliwości), a ona do mnie po czesku czy słowacku myśląc chyba, że to polski. Ale dogadałyśmy się. Zresztą długo nie pokonwersowałyśmy, bo ja musiałam przysiadać na co drugim zwalonym drzewie, żeby odpocząć, a ona parła w górę bez przystanków.
Kolejne punkty były już mniej wyczynowe, ale i tak dały mi nieźle popalić. Na metę dotarłam już  z czerwoną kontrolką rezerwy, ale dotarłam. Ufff.  I nawet dwie osoby z kategorii wyprzedziłam, choć nie wiem jakim cudem. Ale fakt się liczy:-)
W trakcie etapu poza zaliczaniem swoich punktów, robiłam za biuro informacji. Cała masa dzieciaków co chwilę pytała mnie o drogę i gdzie są. Najwyraźniej sprawiałam wrażenie osoby, której nigdzie się nie spieszy i spokojnie można ją zatrzymać. Znowu najczęściej były to jakieś egzotycznie brzmiące pytania, ale pokazać palcem na mapie umiem w każdym języku.

Tuż za metą.

W nagrodę za trudy etapu pozwoliłam sobie na pyszny serniczek z porzeczkami i to był nawet chyba lepszy wybór niż wata cukrowa. A na koniec jeszcze pamiątkowa fota pod flagami:
 
Poważne międzynarodowe zawody.

 
Mój przebieg, czy raczej przemarsz, a chwilami przeczołg.
 
Na kwaterze okazało się, że kolejni współlokatorzy w domku, to oczywiście także "nasi", więc zrobiło się jeszcze bardziej orientalistycznie. I to lubię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz