Nie poprzestaliśmy na sobotnim treningu i następnego dnia ruszyliśmy do Nowego Jankowa na trening Team-KOS. Znowu było zimno, a w lesie cieniutka warstewka śniegu. Przynajmniej strojem usiłowałam przywołać wiosnę i wyciągnęłam z szafy kolorową bluzę.
Moja trasa była jeszcze dłuższa niż poprzedniego dnia, a Tomka to już całkiem.
Startowaliśmy z rogu ogrodzenia i można by się spodziewać, że cywilizacja i da się biec po ścieżce, ale nie.
Od razu po starcie trzeba było ruszyć w las. No dobra, na upartego można by kawałek ścieżką, ale ja nie jestem nachalnie uparta.
Start.
Przy trójce spotkałam Tomka i musiałam za nim wołać, bo mnie w wiosennym outficie nie rozpoznał. He, he - dobry kamuflaż. Ale i ja miałam problem poznawczy, kiedy z daleka zobaczyłam dziewczynę w podobnym softshellu i pomyślałam: a gdzie to ja biegnę?
Większość punktów na trasie to były albo charakterystyczne drzewa, albo wykroty. I większość wyłącznie na azymut. No dobra, z czwórki na piątkę dało się kawałek, a najdłuższy drogowy przebieg był z ósemki na dziewiątkę. Zresztą to w ogóle był najdłuższy przebieg. Na tym przebiegu uświadomiłam sobie, że jestem dopiero w połowie trasy, a sił już coś podejrzanie mało i trzeba zacząć gospodarować nimi bardziej racjonalnie. Tak też zrobiłam. Zwolnienie tempa pozwoliło na jeszcze dokładniejsze trzymanie azymutu i mam śliczne, prościutkie przebiegi. Aż miło popatrzyć. Co prawda wyniki końcowe mówią, że chyba przesadziłam z tym zwalnianiem tempa, ale mi to niespecjalnie przeszkadza.
To były dwa dni solidnego biegania i jestem dumna z siebie. Bo mogłam przeleżeć na kanapie, albo co.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz