Jeszcze dobrze nie dojechaliśmy do Wyszogrodu, a tu już telefon od Włodka, czy nie widzieliśmy butów Marka. Szybko się zorientowali i plan wyeliminowania rywala Tomka spalił na panewce:-( Bez butów by nie pobiegł - tak sobie kombinowałam.
A tak serio to buty leżały w reklamówce przy naszym krzesełku turystycznym, były niebieskie jak buty Tomka, więc po biegu dołożyłam tam swoje i zaniosłam do bagażnika, nawet nie podejrzewając, że dokonuję czynu przestępczego.
W Wyszogrodzie mieliśmy dużo czasu więc najpierw poszliśmy coś zjeść, potem długi spacer (długi to wyszedł przez przypadek), a na koniec niczym bezdomny zdrzemnęłam się na ławce w rynku. Wyspać to się nawet wyspałam, ale obudziłam się połamana i zdrętwiała, a przy okazji wdzięczna losowi, że mam gdzie mieszkać.
Baza zawodów była na rynku, a meta usytuowana strategicznie przy kibelkach, gdyby ktoś się planował po...ć ze szczęścia, że dobiegł szczęśliwie.
Startowaliśmy znad samej Wisły i znowu była długa dojściówka, zwłaszcza, że musieliśmy ominąć teren zawodów, więc naokoło. Za to po niekończących się schodach w dół. Tak idąc tymi schodami rozmyślałam, że potem w jakiś sposób będziemy musieli nadrobić tę straconą wysokość.
Minuty startowe mieliśmy fajne - nie za wczesne, nie za późne. Tylko z samopoczuciem było trochę nie do końca dobrze, bo kebab podstępnie krążył po żołądku. W sumie to te kible przy mecie miały sens.
W mieście to start był luksusowy - po trotuarze, a nie gałęziach jak rano. O, tak to wyglądało:
Startuję.
Po tym trotuarze to niestety nie było długo, bo wkrótce zrobiło się tak:
Luuudzie, myślałam że się wykończę jeszcze przed pierwszym punktem. Od połowy schodów to już ledwo lazłam, a na ich szczycie siedział Karol i poganiał: szybciej! szybciej! A schody były strome i wydawały się nie mieć końca.
Do dwójki było na szczęście w dół, ale chyba tylko po to, żeby po niej napotkać kolejne schody wiodące na następny fragment skarpy. Do tego jakiś dziadek z wnuczką zaczęli mnie dopingować i głupio mi było przystawać co kilka schodków, ale też biec nie byłam w stanie. Na szczęście to były już ostatnie schody i aż do jedenastki było w miarę po płaskim. Nawigacyjnie było łatwo, jak to na ogół po mieście. Trzeba było tylko uważać przy ósemce, bo jak organizatorzy informowali na starcie, do punktu nie można było biec na skróty, bo ktoś zamknął furtkę i trzeba było ulicami naokoło. Ja sobie oczywiście przypomniałam o tym gdzieś koło dziesiątki, ale mi i tak jakoś bardziej pasowało ulicami, więc pobiegłam dobrze.
Jedenastka stała u góry skarpy, a dwunastka na dole. Na szczęście nie było między nimi schodów (bo tych miałam już dość) tylko kręta ścieżka. Nie powiem stromo było, ale dawało radę. Po dwunastce jeszcze tylko dwa łatwe punkty przy ulicy i meta w wiadomym miejscu.
To, że nie miałam żadnych rywalek nie znaczyło, że nie dawałam z siebie wszystkiego, a już szczególnie na dobiegu do mety. W końcu jakiś przyzwoity czas mieć wypada, a i tak na schodach bardzo dużo traciłam.
Jakiś czas po mnie wrócił Tomek, który nawet w mieście potrafi sobie urozmaicić przebieg, na przykład wracając się kawał drogi do pominiętego punktu. On to potrafi!
Po powrocie Tomka już nie czekaliśmy na rozwój wydarzeń, bo nawet nie wiedzieliśmy czy na koniec dnia będzie jakaś oficjałka, tylko pognaliśmy do samochodu, żeby jak najszybciej zacząć regenerować przed kolejnym dniem zawodów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz