czwartek, 3 kwietnia 2025

Prolong, czyli przedsmak Mistrzostw Polski w longu.

Tomek przetarł nadmorskie szlaki, więc tydzień później już oboje pojechaliśmy na kolejne zawody na Pomorze. W piątek późnym wieczorem dotarliśmy do Choczewa, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg i od razu padliśmy. Za to całe sobotnie przedpołudnie mieliśmy do własnej dyspozycji, bo starty zaczynały się od czternastej. Oczywiście pojechaliśmy nad morze. A nad morzem wiadomo - spacer, plażowanie, kąpiel. Nie wiem tylko dlaczego wszyscy poza nami plażowali okutani w kurtki puchowe, a przecież naprawdę było bardzo ciepło!
Z tym spacerem to trochę przesadziliśmy, bo wyszła nam kupa kilometrów, a przecież trzeba było oszczędzać nogi na bieganie. Ale jakoś tak nas samo niosło.
 
Ale przyjemnie!

Do bazy przyjechaliśmy dość wcześnie, ale nie na tyle, żeby zaparkować bardzo blisko i szkoda, bo przecież co chwilę coś jest potrzebne z samochodu. Mieliśmy wczesne minuty startowe - ja szóstą, Tomek szesnastą, a na start trzeba było dojść troszkę ponad pół kilometra.
 
Baza. W tle meta.

Start oczywiście zgodny z procedurami - boksy startowe, sprawdzenie czipów, opisy punktów (ja nie biorę, bo i tak zapominam użyć) i na końcu mapa. Tu mnie trochę organizatorzy zaskoczyli, bo mapę do ręki można było wziąć dopiero w momencie startu, a nie po wejściu do ostatniego boksu, jak bywa zazwyczaj.
 
Pierwszy boks.
 
I start!

Podczas dobiegu do lampionu startowego nie zdążyłam przeczytać mapy i musiałam się na chwilę zatrzymać, żeby ogarnąć, w którą stronę biec. Jak nic na azymut i szukać końca cieku wodnego. Ubiegłam może kilkanaście kroków, kiedy poczułam, że coś wpada mi do ust i waha się - lecieć do żołądka, czy do płuc? Jak nic mucha, czy inny owad. Oddychać za pośrednictwem muchy nie planowałam, głodna też nie byłam, więc rozpaczliwie usiłowałam pozbyć się tego obrzydlistwa ze swojego wnętrza. Ale gdzie tam? Uparte stworzenie trzymało się mocno, więc co było zrobić? Połknęłam i pobiegłam dalej. W czasie szamotaniny z muchą zboczyłam trochę z azymutu i oczywiście nie wybiegłam czysto na punkt. Co dziwne - zniosło mnie na lewo, a nie jak zawsze w prawo. Na szczęście punkt wypatrzyłam z daleka.
Dwójka stała w wieeelkiej piaskownicy, czyli na wydmie. Poza niewygodą biegania po osypującym się piasku, to spoko. Trójka i czwórka również okazały się łatwe, nawet bym powiedziała - ku mojemu zdziwieniu. Jakoś byłam nastawiona na gubienie się na wydmie. Chyba sama siebie nie doceniam. W sumie jedynym problemem był piasek, który skutecznie spowalniał, a czasami znosił zawodnika spod upragnionego szczytu do samego podnóża:-)
Piątka już poza piaskownicą, na kopczyku, a szóstka tuż obok.
Siódemka znowu na wydmie i nie chwaląc się pobiegłam do niej idealnie po kresce. Ósemka w obniżeniu, już w lesie i to takim gęstszym, a dziewiątka na granicy lasu i piasku. Z dziewiątką miałam mały kłopocik i przez chwilę szukałam jej razem z inną zawodniczką, ale udało się znaleźć. Pewnie gdybym od razu pobiegła na azymut, a nie skrajem lasu, to wyszłabym od razu na punkt. Chociaż... kto to wie...?
Do dziesiątki był najdłuższy przebieg, ale na szczęście po drodze były miejsca według których łatwo się namierzać. Kluczowym było wstrzelenie się w ostatnie przed punktem skrzyżowanie i nawet mi się udało. Stamtąd już prosto na azymut. Jedenastka jak po sznurku, a przy dwunastce wyszłam między dwoma lampionami (jeden po prawej, drugi po lewej) i musiałam wybrać, który jest bardziej mój. Wybrałam słusznie, a potem wystarczyło biec za wszystkimi na ostatni punkt. Dobieg do mety załatwiłam w trybie ekspresowym, mało nóg nie pogubiłam. Ku swojemu zdziwieniu zajęłam trzecie miejsce, ale potem się okazało, że jedna z moich rywalek, która zawsze jest szybsza, po prostu nie dojechała na zawody. Gdyby była, pewnie byłabym czwarta. W nagrodę za niezły wynik pożarłam gofra z bitą śmietaną, bo być nad morzem i nie zjeść gofra, to jak być w Paryżu i nie zobaczyć Koloseum:-)))))

Pycha!
 
Mój przebieg.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz