poniedziałek, 28 kwietnia 2025

Grand Prix Mazowsza 2025 im. Andrzeja Krochmala - etap 1, czyli azymuty ku czci Andrzeja i zuchwała kradzież butów.

Weekend spędziliśmy na Grand Prix Mazowsza 2025 im. Andrzeja Krochmala.  Zawody były daleeeko, bo aż pod Wyszogrodem, a ponieważ na sobotę przewidziano aż dwa etapy, to nie opłacało nam się po pierwszym wracać do domu i staliśmy się takimi sobotnimi tułaczami. Dobrze, że impreza zaczynała się o ludzkiej godzinie, a nie bladym świtem, bo miałam minutę zerową. Za mną w dwuminutowych odstępach startowały moje dwie rywalki, co znaczyło, że jeśli je spotkam na trasie, to nie jest dobrze:-)
 
Przed startem.

Z bazy zawodów na start trzeba było dojść kilkaset metrów, a ponieważ Tomek startował ponad pół godziny po mnie, to nawet mnie odprowadził żeby nagrać mój start i odnieść ubrania do samochodu, bo zimno było, że brrrr, ale znowu nie na tyle, żeby biec w kurtce:-)
Dojście na start na końcowym odcinku wiodło przez krzaczory, ścięte gałęzie i ogólny leśny bałagan, ale nie spodziewałam się, że to samo czeka nas na dobiegu do lampionu startowego. A tymczasem wyglądało to tak:
 
Kicamy nad leżącymi gałęziami.

Mapę obejrzałam dopiero przy lampionie startowym, bo na torze przeszkód wolałam patrzyć pod nogi. Wyglądało, że prawie wszędzie trzeba biec na azymut, co mi akurat pasuje, bo lubię. Zresztą na zawodach upamiętniających Andrzeja nie mogłabym inaczej, bo to On uczył mnie obsługi kompasu, ustawiania azymutu i trzymania się go.
Punkt pierwszy i drugi weszły jak po maśle i to chyba uśpiło moją czujność. Ponieważ dwójka stała w gęstwinie, więc odchodząc od niej zaczęłam omijać różne przeszkody i coraz bardziej znosiło mnie w lewo. Nie skorygowałam, zakładając, że zwykle znosi mnie w prawo, więc samo powinno się wyrównać. A tymczasem rozminęłam się z punktem, ba nawet z całym obniżeniem. W końcu ogarnęłam, że jestem za daleko, wróciłam na granicę kultur i po chwili znalazłam lampion.
 
Gdzie ta trójka?

Trochę mnie ta sytuacja zdenerwowała, no bo te dwie rywalki za plecami, więc jeszcze dokładniej pilnowałam dalszych azymutów, dzięki czemu na kolejne punkty wychodziłam bezbłędnie.
Początkowa część trasy mało sprzyjała bieganiu, dopiero gdzieś od ósemki las zrobił się bardziej przebieżny. Za to cały czas teren był pofałdowany i urozmaicony, co też dawało po drodze różne punkty odniesienia ułatwiająca nawigację.
Dziesiątki szukałam troszkę za wcześnie, ale w sumie miałam tego świadomość i idąc wzdłuż linii wysokiego napięcia, trafiłam gdzie trzeba. Przy dwunastce praktycznie nie było ścieżki przy której na mapie zaznaczony był punkt, więc szukałam przy sąsiedniej, ale ponieważ odległość między istniejącą i nieistniejącą ścieżką była mała, więc wypatrzyłam lampion.
Prawdziwy problem pojawił się przy czternastce. Od trzynastki odeszłam dobrze i nawet przez chwilę trzymałam się kreski, potem zaczęło mnie znosić coraz bardziej w prawo, zobaczyłam z daleka lampion, podbiegłam i ... to nie był mój. Lampion stał na kopczyku, więc wyszukałam na mapie wszystkie okoliczne kopczyki i bardzo się zdziwiłam. No, niemożliwe żeby mnie aż tak zniosło! Jak się potem okazało, to na czym byłam, na mapie oznaczono jako górkę, a nie kopczyk i stąd moja dezorientacja. Bo kopczyki były jednak trochę bardziej oddalone. Zgłupiałam doszczętnie, więc postanowiłam podejść do linii wysokiego napięcia i pójść od niej grzbiecikiem na zachód. To był dobry pomysł, bo po chwili natrafiłam na mój lampion.

Trochę pokrążyłam przy czternastce.

Zostały mi jeszcze trzy punkty, na szczęście łatwe i wyznakowany dobieg do mety. Dobieg litościwie był lepszy niż wybieg na starcie, więc mogłam przyspieszyć. Oczywiście przy stracie na czternastce była to sztuka dla sztuki, choć bywa, że czasem liczą się sekundy, więc trzeba walczyć do końca. Moich rywalek jeszcze nie było na mecie, a przynajmniej ja ich nie widziałam, no ale wybiegały po mnie, więc to jeszcze nic nie znaczyło. Potem wrócił Tomek ze swojej trasy i sprawdził wyniki w Internetach. I co ja widzę?! Wygrałam! Dziewczyny gubiły się jeszcze dłużej niż ja.
 
Tomek na mecie.

Moje rywalki rozczarowały mnie jednak oświadczając, że w popołudniowym etapie nie startują. No i co mi po takiej rywalizacji samej ze sobą. To już wolałabym przegrać z nimi niż wygrać walkowerem. No ale co, nie każdemu pasuje cały dzień spędzić poza domem i takich osób rezygnujących z drugiego etapu było więcej.
Chwile posiedzieliśmy jeszcze w bazie żeby odpocząć, pogadać ze znajomymi, a potem ukradłam buty Markowi i szybciutko wyjechaliśmy do Wyszogrodu, gdzie po południu miał się odbyć drugi etap.
(O butach to już w kolejnym odcinku.)

Moje przebiegi i błądzenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz