wtorek, 29 kwietnia 2025

Grand Prix Mazowsza 2025 im. Andrzeja Krochmala - etap 3, czyli z zawrotami głowy po beczkę piwa.

W niedzielę znowu wróciliśmy do lasu. Ja co prawda początkowo nie byłam pewna czy w ogóle wystartuję, ale pojechać postanowiłam. W sobotę na noc łyknęłam sobie tabletkę na sen i co prawda spałam jak niemowlak, ale obudziłam się jak pijak po dobrej imprezie - z takimi zawrotami głowy, że rzucało mną od ściany do ściany. Z upływem czasu było coraz lepiej, a że startowałam aż 80 minut po Tomku, więc miałam chwilę na dojście do siebie. Dla zabicia czasu i rozruszania się odprowadziłam Tomka na start, choć znowu była kilkusetmetrowa dojściówka.
 
Odprowadzam Tomka.

I pilnuję, żeby dobrze wystartował.
 
Tomek biegał, a ja pałętałam się po bazie zawodów ćwicząc równowagę i przebierając się co chwilę, bo raz mi było zimno, raz gorąco. Pogoda była taka dziwna i jedni biegli porozbierani, inni okutani w co tam kto miał.
Na start poszłam trochę wcześniej, bo nie było za bardzo co robić, a tam okazało się, że dotarła jedna z moich konkurentek. Super. Zawsze fajniej ścigać się z kimś niż z samym sobą. 
W końcu nadeszła moja minuta. Kiedy stałam już w ostatnim boksie i zegar zaczął odmierzać ostatnie 10 sekund do startu, przypomniałam sobie, że nie przygotowałam zegarka, a tak biec bez zapisu śladu, to w dzisiejszych czasach nie uchodzi. Wyobraźcie sobie, że zdążyłam równo z ostatnim pipnięciem i już bez stresu mogłam ruszyć na trasę.
Początek był łatwy. Ale tylko nawigacyjnie, bo między PK 3 a PK 4 była wysoka wydma, której nie chciało mi się obiegać, a nawet nie mam pewności, czy to byłby dobry pomysł. Zresztą na śladzie głupio by wyglądało. Trochę mnie sponiewierała, bo ja źle znoszę podbiegi, nawet małe. 
Między czwórką a piątką, na drodze ratowałam z opresji młodziutką zawodniczkę, która ze szklistymi oczami podeszła  zadać tradycyjne pytanie: Gdzie ja jestem? Trochę mnie to zdekoncentrowało i w efekcie rozminęłam się z piątką, a jak widać na śladzie, musiałam przejść tuż obok lampionu. Chyba nie tylko mi udała się ta sztuka, bo obok inna zawodniczka szukała tego samego punktu. Znalazłyśmy.
 
Gdzie ten lampion?

Szóstka stała na szczycie wydmy i właziło się tylko po to, żeby podbić i od razu złazić w dół. Takie przeczołganie zawodnika.
Przy siódemce zniosło mnie w lewo. Nie wiem jak to zrobiłam, zwłaszcza, że mam tendencję naginać do prawej, ale jakoś wyszło. Nawet nie pamiętam po czym poznałam, że jestem za daleko i trzeba się cofnąć. Wiem tylko, że potem już nie szukałam punktu ani lampionu, tylko rowu, w którymkolwiek jego odcinku. W sumie do tej pory nie mogę pojąć jak to się stało.

Ale w sensie, że co?

Po ósemce złamałam się, odpuściłam sobie azymut i pobiegłam drogami. Zaczynałam czuć już zmęczenie, a dopiero zbliżałam się do połowy trasy. 
Od czternastego punktu zaczęło się zagłębie młodników. Przedzieranie się przez młodnik nie jest moją ulubioną formą "biegu", ale trasa była tak zbudowana, że bezsensem byłoby obieganie, a niektóre punkty stały wręcz w młodniku. Drzewka nie wyglądały mi na wyższe niż cztery metry, więc w zasadzie było to nielegalne.  Prawdę mówiąc na końcówce byłam już tak zmęczona, że z chęcią dałabym się aresztować, byle mnie ktoś z tych młodników zabrał. Jakoś jednak musiałam dobrnąć do mety, a tam już czekał na mnie Tomek.

Upragniona meta.

W tym etapie moja konkurentka była trochę lepsza, ale w ogólnym rozrachunku pierwsze miejsce przypadło mi. Gdyby Dorotka biegła też sprint, to nie wiadomo jak by to było. Tomek załapał się na trzecie miejsce w swojej kategorii. Zostaliśmy więc na podsumowaniu i dekoracji, bo nie po to się męczyliśmy żeby odpuścić należne hołdy:-) Nagroda za pierwsze miejsce trochę mnie zaskoczyła, ale bardzo pozytywnie. Bo dobre piwko nie jest złe.

Kategorie K-60 i M-60.

A tak biegłam:



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz