Zaczęli się też zjawiać kolejni amatorzy podwodnego InO i na stałe już zasiadłam w sekretariacie. Byłam tak niewyspana i skołowana całą trudną sytuacją, że oczywiście połowy ważnych informacji nie odnotowałam - kto z kim w jakim zespole; kto zapłacił za mało, kto za dużo; na jaki etap idzie, na jaki nie idzie i inne takie. Ale ostatecznie żadne z tych zaniechań nie stało się przeszkodą dla nikogo do wyjścia w trasę.
Podczas gdy ja miotałam się w sekretariacie, Tomek spakował klamoty i pojechał rozłożyć start. W miarę wychodzenia kolejnych ekip zaczęło robić się spokojniej i nawet miałam czas napić się herbaty. Czekałam na kilka spóźnionych zespołów, które zapisały się, nie odwołały udziału i nie dojechały na czas. Towarzystwa dotrzymywała mi kontuzjowana członkini jednej z ekip, która tylko duchowo mogła wspierać swoich.
Po pewnym czasie dotarła Ania, Darek wrócił z rozkładania końcówki etapów dziennych i dotarły ostatnie zespoły. Wyglądało, że sytuacja jest opanowana. Do tego stopnia, że chwilę siedziałam sobie bezczynnie.
Kiedy pierwsi zawodnicy dotarli na śródmecie i po odpoczynku ruszyli na drugi etap, zadzwonił Tomek, że pora uruchomić końcową metę. Ponieważ Ania z Darkiem zbierali się na rozkładanie etapów nocnych i zejściówki, opiekę nad bazą przekazałam kontuzjowanej niedoszłej zawodniczce i pojechałam po zegar startowy na śródmecie. Nie wiem skąd nam się to wzięło, ale nasza robocza nazwa śródmecia to międzymordzie. Ładnie, prawda? Na międzymordziu zastałam umiarkowany ruch - jeden zespół zbierał się do wyjścia, jeden się pożywiał, jeden oddawał właśnie kartę startowa, a jeden było widać na horyzoncie. Czyli wszystko w normie. Chapnęłam kawałek ciasta, wzięłam batonika na drogę, bo od świtu nic w gębie nie miałam, spakowałam zegar i wycofałam się na z góry upatrzone pozycje. Na planowanej mecie jeszcze oczywiście nikogo nie było i przez jakiś czas mogłam sobie drzemać w samochodzie. A potem zaczęły się powroty i licytacja kto się gdzie bardziej utopił, a tezeci wyliczali wszystkie bepeki. Faktycznie było ich kilka, bo nocne rozstawianie trasy w tak ekstremalnej formie jak to się odbyło, nie sprzyja precyzji wieszania lampionów. I tak dobrze, że w ogóle w lesie coś wisiało.
Obiad był po drugiej strony ulicy, w "Gościńcu Goździejewskim" i wszyscy po oddaniu karty startowej szli czekać na posiłek w ciepłym i suchym pomieszczeniu. Wszyscy oprócz mnie. Czułam jak ścianki mojego żołądka trą o siebie i trawią się wzajemnie. W końcu z międzymordzia wrócił Tomek i zaświtała mi jakaś nadzieja. Musiałam jeszcze tylko poczekać aż on zje i znajdzie kogoś do wysłania na metę. Oczywiście padło na Darka:-) Ten to ma z nami...

c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz