niedziela, 25 czerwca 2017

Grassować można i w Kutnie!

Na Grassora wybraliśmy się w aż sześć osób, za to dla urozmaicenia - w dwóch turach dojazdowych. W piątek rano ruszyła ekipa samochodowa, czyli my dwoje, Barbara i Krzysztof, po południu ekipa szynowa - Michał i Paweł.
Jak wiadomo, nie ma udanego wyjazdu bez zrobienia przynajmniej jednego trina, a tym razem trafiła nam się gratka - mieliśmy przetestować aż trzy trina w Kutnie. Barbara przygotowała z nich kompilację na jednym wydruku żeby nie nosić kilku kartek i ruszyliśmy w teren. Trochę się obawiałam tych trzech tras, bo moje nogi od dłuższego czasu nie miały szansy na regenerację, a Kutno mogło tylko pogorszyć sprawę. Zaczęliśmy od okolic rynku i okazało się, że odległości są śmiesznie małe, więc wiele się nie nachodziliśmy.

Pierwsza trasa płynnie przeszła nam w kolejną i mieliśmy okazję zwiedzić "Miasto nie tylko róż". Miasto okazało się ciut większe od okolic rynku i tu już trochę musieliśmy pochodzić. A żeby nie było gołosłowności z różami, jednym z zadań było policzenie róż na pomniku. I wcale nie było to banalne zadanie, bo po kilku liczeniach przez trzy osoby, za każdym razem wychodził inny wynik. Na pomoc przyszła nadworna dokumentalistka wydarzeń - Barbara i po kolejnych trzech liczeniach ustaliliśmy wynik. Uff - można było iść dalej. Ponieważ co chwilę przypominałam grupie o konieczności oszczędzania nóg, w końcu ustaliliśmy, że zbierzemy punkty tylko do rzeczki, a na kolejną część podjedziemy samochodem, zaparkujemy przy największym skupisku PK i oblecimy je raz dwa. Przespacerowaliśmy się więc po Parku Wiosny Ludów, prawie załapaliśmy się na zakończenie roku szkolnego w szkole muzycznej oraz starliśmy się z panią muzealniczką, która własną piersią broniła wejścia na schody muzeum bez wykupionego biletu. A wszystko było nieporozumieniem, bo Krzysztof chciał tylko ze schodów fotkę cyknąć. Do rozlewu krwi nie doszło, ale niewiele brakowało:-) Ostatnie trzy punkty już sobie odpuściłam, bo czułam kilometry w nogach, reszta ekipy twardo zaliczyła wszystko.
Po Kutnie planowaliśmy jechać już prosto do Reptowa, żeby zdążyć przed przyjazdem pociągu z resztą ekipy, której obiecaliśmy: Michałowi - transport całokształtu, Pawłowi - transport bagażu. Jedyny dłuższy przystanek planowaliśmy tylko na zjedzenie obiadu, którym oczywiście musiała być pizza, zgodnie z tradycją zapoczątkowaną przez Barbarę i Tomka.
W końcu dotarliśmy do bazy. Szybko powyrzucaliśmy bagaże, bo Tomek musiał od razu jechać do Stargardu na stację. On pojechał, a my we trójkę zaczęliśmy się zagospodarowywać. W moim wykonaniu wyglądało to po prostu na zrobieniu swojskiego bałaganu. Potem odebraliśmy nasze numery i karty startowe. Ale jakie bajeranckie! Takie typu: nie gniotsja, nie łamiotsja - zrobione z materii darcioodpornej, wodoodpornej, a kto wie - może i ognioodpornej, ale o to zapomniałam spytać. Numer startowy był dodatkowo spersonalizowany - z imieniem i miejscowością, z której się przyjechało. Taka dopieszczona się poczułam:-)

Potem wrócił Tomek z Michałem i Pawłem i mogliśmy zacząć wieczorny relaks. O, taki:


c. d. n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz