wtorek, 2 października 2018

Kaczawska Wyrypa

Po Rudawskiej Wyrypie Sudecką sobie odpuściłam, bo musiałam psychicznie dojść do siebie, ale z Kaczawską postanowiłam już się zmierzyć. Obejrzałam sobie w internetach teren i na mapach górki wokół Świerzawy nie wyglądały jakoś przerażająco. Dam radę! - stwierdziłam i zapisałam się. Krzysztof i Sylwia tym razem odpuścili, ale za to Barbara postanowiła pojechać. Tomkowi udało się w piątek wyrwać ciut wcześniej z pracy i koło czternastej wyruszyliśmy. Po drodze wstąpiliśmy na tradycyjną pizzę i już po siedmiu godzinach jazdy byliśmy na miejscu.

XXL na trzy osoby to trochę za dużo.

Tłumu nie było, miejscówki na sali gimnastycznej do wyboru, do koloru, w kranach ciepła woda, a pod prysznicami luz - jednym słowem pełen luksus.
W sobotę start przewidziany był dopiero na 9.30 więc mogliśmy się wyspać do oporu. Rano stanęliśmy przed trudną decyzją - co na siebie włożyć, a co spakować do plecaków? Według prognoz przez noc miało nastąpić silne oziębienie, ale kiedy rano wyszliśmy przed budynek jakoś nachalnie zimno nie było. I wierz tu prognozom.
O dziewiątej odbyła się odprawa i dostaliśmy mapy.

Organizator straszy dzikami.

Oprócz mapy podstawowej każdemu przynależały się trzy arkusze rozświetleń, opis punktów i instrukcja budowy trasy - czyli niezły plik papieru. Rozłożyliśmy się z tym wszystkim na podłodze i usiłowaliśmy wymyślić przejście najkrótsze, z jak najmniejszymi przewyższeniami, wygodnymi drogami, ale nie asfaltem, bez chaszczowania i przekraczania cieków (chociaż te według słów organizatora były wyschnięte na wiór) i do tego zawierające wszystkie wymagane przez twórcę trasy elementy. Oczywiście od razu okazało się, że takie rzeczy to tylko w Erze. W końcu ustaliliśmy wariant wstępny i ruszyliśmy na trasę. Postanowiliśmy iść w kolejności: S2, S5, C4, C5, S8, S7, S9, D1, D4, S3, S4, B3, B4, B1 i S6.
Początek był całkiem miły - niezbyt daleko, drogą, co prawda pod górkę, ale nie za stromo, potem wzdłuż granicy lasu i obiecany w opisie wał ziemny na początku strumyka. Strumyk okazał się strumykiem tylko z nazwy, bo nie było w nim ani kropli wody.
Na S5 nie było żadnej drogi, a jedynie wyznaczony przez nas azymut wiodący przez bezkresne pole rzodkwi oleistej. Nie żebym się tak znała na uprawie, ale bardzo mnie zaintrygowało co to za roślina i przekopałam pół internetu, żeby się dowiedzieć:-) Pole było tak duże, że mimo najszczerszych chęci nie dawało się obejść i musieliśmy wejść w szkodę. To znaczy - dawało się, jeśli ktoś wziął przezornie ze trzy dni urlopu. Punkt opisany jako "narożnik wklęsły lasu" znaleźliśmy bez problemu.
Do C4 szliśmy tak trochę dziwnie - omijając C5, który planowaliśmy wziąć jako następny. Z S5 zbiegliśmy z górki, potem głównym asfaltem i wreszcie pod górę (ufff), porządną drogą wiodącą na punkt widokowy. Tę widokowość to trochę obeszliśmy bokiem, bo nasz PK miał stać nieco dalej. No, szkoda, szkoda... Po co chować lampion w dołku, w krzaczorach jak można roztoczyć przed uczestnikami szeroką perspektywę... Jedyna korzyść, to że miejscowi lampionu nie ukradną, bo nie znajdą.

W tej kępie był dołek z C4

Do C5 wróciliśmy po śladach, sporo nadkładając, ale na mapie na azymucie wiła się jakaś większa rzeka i nie wiedzieliśmy - będzie w niej woda, czy nie? Bo jeśli by była, to trochę głupio się moczyć już w pierwszej połowie trasy. Tę okrężność drogi usiłowaliśmy nadrobić szybkim truchtem, bo znowu mieliśmy w dół przez większość odcinka. W ogóle biegało się nam dość dobrze (a przynajmniej mi) bo nie było za gorąco, nogi miałam wyjątkowo lekkie, nie łapały mnie skurcze, a ponieważ biegaliśmy tylko w dół i po równym to i z oddechem nadążałam.
Lampion C5 miał wisieć wewnątrz ruiny i od razu przypomniał nam się punkt z tegorocznej wiosennej Hały - "lampion na szafie", który wisiał wewnątrz zrujnowanego domu. Jednak kaczawska ruina okazała się być znacznie ładniejsza i bardziej klimatyczna. Tomek z Barbarą zaszli ruinkę z jednej strony, ja z drugiej, ale kiedy drogę zastąpiły mi gęste chaszcze podążyłam śladem reszty zespołu. Z tą różnicą, że ja od razu wypatrzyłam lampion, a oni poszli gdzieś w krzaki i przepadli.

Trochę jak tajemniczy ogród.

W stronę S8 ruszyliśmy drogami i chociaż teoretycznie w niektórych miejscach istniała możliwość skrócenia sobie, to niespecjalnie rwaliśmy się do tego. Dlaczego? Zza elektrycznych pastuchów spoglądały na nas znacząco wielkie rogate bestie, z którymi woleliśmy nie zadzierać. W końcu co nam szkodziło dodać sobie te parę metrów, no nie? Wkrótce dotarliśmy do głównego asfaltu, którym doszliśmy do wielkiej dziury w ziemi  i do S8. Coś nam sporo tych asfaltów wpadało pod nogi, co z jednej strony może i było dość wygodne, ale z drugiej nudne, mało widokowe i twarde.
Na S8 postanowiliśmy zmodyfikować plan i zamiast na S7 iść najpierw na S9, co było zupełnie logiczne. S7, 8 i 9 mieliśmy na jednym dużym rozświetleniu i nawet było to spore ułatwienie. Ponieważ teren wyglądał na przebieżny, postanowiliśmy iść na azymut, kierując się na słup linii wysokiego napięcia. Po drodze znowu musieliśmy przejść przez ogromne pole rzodkwi dla odmiany urozmaiconej jakimś białym kwieciem, którego jeszcze nie zidentyfikowałam. Ale staraliśmy się iść między rządkami.
Już blisko punktu zobaczyliśmy pomykającego Staszka, ale mimo podjętych prób, nie udało się nawiązać kontaktu:-) W ogóle po drodze najpierw nie spotykaliśmy nikogo, a potem dla odmiany co chwilę jakieś ekipy.

S9 na skrzyżowaniu drogi i krawędzi lasu.

S7 było stosunkowo blisko S9, a jedyną napotkaną po drodze przeszkodą była rzeczka i bynajmniej nie z powodu wody, ale roślinności, która zagrodziła nam drogę na drugim brzegu. Poza tym punkt prosty i oczywisty.
Dalej, zgodnie z pierwotnym planem, poszliśmy w kierunku D1 - w większości drogami, podbiegając tam, gdzie nie było pod górę. Ze znalezieniem przepustu nie mieliśmy problemów.
Kolejny punkt - D4 - był kawał drogi od D1, ale wygodnie drogami. Wydawało się, że nie będzie z nim problemów, bo mieliśmy rozświetlenie, a jak na razie rozświetlenia działały bez zarzutu. Już w pobliżu punktu zeszliśmy z drogi, sforsowaliśmy rzeczkę (znowu marną, więc to forsowanie to raczej taka przenośnia) i weszliśmy w las. I tu nastąpiło lekkie zdziwko - w terenie co i rusz natykaliśmy się na drogi biegnące w linii północ-południe, których w ogóle nie było na rozświetleniu. To znaczy: były takie, ale dopiero za punktem. Po chwili nie miałam już zielonego pojęcia gdzie jesteśmy, a ponieważ szliśmy i szliśmy, wydawało mi się, że dawno już minęliśmy właściwe miejsce. Tomek twardo twierdził, że kontroluje sytuację i wie gdzie jesteśmy, aczkolwiek nic na to nie wskazywało. Po prostu szedł za Barbarą, która jako jedyna miała jakąkolwiek wizję co do miejsca naszego pobytu. W końcu wyszliśmy na drogę, która zakręcała w dość charakterystyczny sposób i wreszcie wszyscy mogliśmy z całą odpowiedzialnością stwierdzić: wiem, gdzie jestem! Lampion miał wisieć na końcu ścieżki odchodzącej od drogi, ale ponieważ ścieżka kończyła się w dość niejasny sposób, oczywiście przeszliśmy właściwe miejsce i dopiero Tomek zupełnie przypadkiem przyuważył punkt, kiedy odwrócił się do tyłu.

D4 zdobyte!

Po D4 ruszyliśmy na S3. Większość drogi wiodła znowu asfaltem, do tego po płaskim, więc mogliśmy przyspieszyć. Zbliżaliśmy się do trzydziestego kilometra, a ja - o dziwo -  jeszcze nie miałam pierwszego kryzysu. Zmęczona oczywiście byłam, ale nie padałam na pysk i nic mnie nie bolało. Szczególnie dziwiła mnie wyjątkowa odporność mojego kręgosłupa, o który szczególnie bałam się po rowerowej kraksie. Najwyraźniej jednak upadek dobrze mi zrobił na plecy, bo może coś tam powskakiwało na swoje miejsce. Taki nowy rodzaj terapii:-)

Narożnik wypukły lasu - nazewnictwo punktów nieodmiennie mnie wzrusza:-)

Kolejny punkt - S4, nazwany przez budowniczego trasy prozaicznie: "pomnik" okazał się bardzo ładną basztą. Doszliśmy do niej na azymut, forsując po drodze rzeczkę (to forsowanie w tym roku to takie bardziej umowne) oraz kolejne bezkresne pole poplonu. S4 był tak blisko bazy, że aż kusiło skręcić do niej, ale byliśmy twardzi.

Szybko, szybko i nawet nie zdążyłam obejść baszty dookoła.

Pierwotnie planowaliśmy z S4 pójść na B3, a B2 w ogóle pominąć, bo pod górkę i w środku lasu i nie wiadomo czy łatwo trafić, no ale nam się odmieniło. W związku z tym podreptaliśmy do asfaltu, a tam cudowna niespodzianka - sklep! Szybko przekalkulowaliśmy, że bardziej korzystne (szczególnie dla naszego morale) będzie wzmocnić ciało (i ducha), niż lecieć dalej o suchym pysku. Jak dobrze, że wymyślono sklepy! Jakoś tak chwilę potem znowu spotkaliśmy Staszka, który - uwaga!- biegł już na metę. My mieliśmy do zrobienia jeszcze 4 punkty! I gdzie tu sprawiedliwość?

Pełna ekstaza.

Łapczywie wypita cola po chwili zaczęła mnie z lekka uwierać na wnętrzu, udałam się więc w odosobnienie, zostawiając Tomkowi mapę do potrzymania. Kiedy w końcu wychynęłam zza krzaczków, nieco sponiewierana przez bunt żołądka, okazało się, że nie ma ani Tomka, ani mojej mapy. Gdzieś na dalekim horyzoncie majaczyły mi dwie znajome sylwetki. Łudziłam się jeszcze, że chociaż mapę mi zostawią gdzieś w rowie, ale gdzie tam - chyba w ogóle nie zauważyli mojej nieobecności.  Nie pozostało mi nic innego jak podjąć próbę pościgu. Cóż, chwila słabości, jaka akurat mnie dopadła, nie ułatwiała mi tego zadania. Po kilku kilometrach Tomek chyba zauważył, że niesie dwie mapy, więc z prostego rachunku wynikło, że kogoś brakuje. Dopiero wtedy poczekał. Do B2 ledwo się dowlekłam, bo odkąd zeszliśmy z asfaltu wciąż było pod górę.

 B2 na wiacie.

Do B4 było już z górki, ale w pierun daleko. I znowu dużo asfaltowania. Za to po drodze spotkaliśmy taką ciekawostkę przyrodniczą:

Martwa natura?

No i osiągnęliśmy czterdziesty czwarty kilometr, czyli nasz klubowy. W związku z tym nie mogło obejść się bez tradycyjnej fotki.


A imię jego czterdzieści i cztery...

Zalanego wyrobiska spodziewaliśmy się raczej gdzieś nisko, a tymczasem musieliśmy wdrapać się na górkę. Co prawda dla mnie na tym etapie już każde, nawet niewielkie wzniesienie, stawało się wielką górą, tym niemniej. A jak już się wdrapaliśmy na górę, to okazało się, że woda jest schodkami w dół. Doskonałe miejsce żeby wytracić zawodników, bo wystarczyło się potknąć lub poślizgnąć i chlup - po człowieku.
 Nam na szczęście udało się zdobyć punkt bezstratnie.

Ostrożnie na tych schodkach!

B1 to w zasadzie taki punkt bez historii - ot, położony przy drodze do S6. Ale to dobrze, bo nie traciliśmy na niego dużo czasu, a zaczynało już się powoli ściemniać. Na wieżę widokową na S6 wdrapywaliśmy się już całkowicie po ciemku. Sporo czasu zajęło nam dotarcie do samej wieży bo władowaliśmy się w single tracki, które próbowały wywieść nas na manowce i w końcu postanowiliśmy iść po prostej w górę, choćby i na czworakach. Dla mnie była to lekka masakra, bo już i tak miałam dość, a tu jeszcze tak stromo. No i strasznie szkoda, że dotarliśmy tam po zmierzchu, bo co nam po wieży widokowej w nocy?

Ciemność, widzę ciemność - czyli na wieży.

Z S8 został nam już tylko długi zbieg asfaltem do bazy. Nawet zebrałam się w sobie i rzeczywiście biegłam. Po drodze minęliśmy punkt S2, który jakoś tak bezmyślnie wzięliśmy na początku trasy nie zauważywszy, że przecież w drodze powrotnej będziemy tuż przy nim.  Ale może to i lepiej, bo nie musieliśmy już włazić w krzaki po nocy.

Jak się biegnie, to jest ciepło przynajmniej.

A w bazie czekał obiad, piwko, gorący prysznic, czyli same luksusy. Do trzeciego kobiecego miejsca zabrakło nam (w sensie mi i Barbarze) tylko 10 minut. Można było to zrobić, ale w sumie - czy to istotne?
Ponieważ wyjątkowo nie wracaliśmy do domu od razu po zawodach, mogliśmy rano podziwiać i oklaskiwać zwycięzców poszczególnych tras i kategorii.
Gratulacje koleżanki i koledzy!

 Takich pucharów nie zdobyliśmy:-) Ale wszystko przed nami!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz