Nauczeni doświadczeniem wzięliśmy średnią pizzę. Sylwia i Krzysztof - największą:-)
Na miejscu zastaliśmy już resztę stowarzyszonej ekipy, czyli Zuzię, Basię i Anię z Moniką, a także Przemka (który wybierał się wygrać setkę) oraz inne znajome, ale niestowarzyszone gęby.
Start zaplanowany był dopiero na dziewiątą, co z jednej strony było fajne, bo można się wyspać, ale z drugiej niefajne, bo oznaczało szukanie części punktów po ciemku. Odprawa odbyła się na boisku, dostaliśmy mapy pod buta, wysłuchaliśmy komunikatów szefa imprezy, odliczyliśmy od dziesięciu do zera i poooszli.
Tuż przed startem.
Za bramką część zawodników ruszyła w prawo, część w lewo. My wybraliśmy wariant prawy, a jak się potem okazało, reszta Stowarzyszy lewy. Po chwili dołączył do nas Hubert, który choć kontuzjowany, to jednak chciał się trochę przelecieć i razem biegliśmy na nasz pierwszy punkt z numerkiem 29.
Przy punkcie ruch jak na Marszałkowskiej
PK 33 na rozwidleniu strumienia chwilę nas powstrzymał, bo Tomek bardzo nie chciał wpaść do wody i chociaż Hubert i ja przeskoczyliśmy, on wolał poszukać węższego miejsca. Po podbiciu punktu poszliśmy wzdłuż strumienia, jeszcze po drodze obchodząc jego odnogę, zupełnie zresztą niepotrzebnie. Najwygodniej to się nie szło, ścieżki praktycznie nie było, jedynie to, co "nasi" wydeptali, a im dalej, tym przez większy gąszcz musieliśmy się przedzierać. I gdzieś w tym gąszczu Tomkowi zapodział się zegarek z krokomierzem. Kiedy się zorientował (już po wyjściu na drogę), nawet nie próbowaliśmy wracać szukać, bo zegarek mały, czarny - w wielkim lesie nie do odnalezienia. Szkoda, no szkoda:-(
W międzyczasie zaginął nam też Hubert, to znaczy poleciał przodem i tyle go widzieliśmy. Za to zaczęliśmy spotykać dzikie tłumy rowerzystów, którzy tak jak i my jechali (lub już wracali) zgarnąć PK 35.
Pozdrawiam z PK 35
PK 37 wydawał się prosty, a jednak... Kiedy (na azymut) doszliśmy we właściwe naszym zdaniem miejsce, wcale, ale to wcale nie znaleźliśmy stawu, na którego brzegu miał być punkt. Była droga pasująca nam do koncepcji, ale nic poza tym. Rozeszliśmy się więc po okolicznych krzakach bliższych i dalszych i po dziesięciu minutach czesania znaleźliśmy bajoro w zupełnie innym miejscu niż się spodziewaliśmy. Nie tylko my mieliśmy problem ze znalezieniem lampionu, bo i inni uczestnicy snuli się po lesie z obłędem w oczach. Droga, którą mieliśmy na mapie w rzeczywistości kończyła się w innym miejscu, a my bezkrytycznie uwierzyliśmy kartografowi. W końcu jednak znaleźliśmy, co było do znalezienia i mogliśmy polecieć dalej.
Do 42 też poszliśmy na azymut, bo najpierw nie było dróg (na mapie), a potem wydawało nam się, że skoro punkt ma być na szczycie, to wystarczy po prostu iść pod górę, a jak się okaże, że wyżej się nie da, to właśnie będzie szczyt. Musimy niestety zrewidować nasze pojęcie szczytu, bo tam gdzie się wyżej już nie dało, wcale nie było żadnego lampionu. Za to byli inni zawodnicy, którzy najwyraźniej poszli naszym tokiem myślenia i też szczytu szukali na szczycie:-) Połaziliśmy chwilę (taką prawie dwudziestominutową) w te i we wte, w końcu postanowiliśmy wyjść z lasu na otwartą przestrzeń i rozejrzeć się po niezarośniętej okolicy. I co się okazało? Linie energetyczne stały w złym kierunku!
I tu już organizator trochę przesadził. Żeby dla utrudnienia przenosić cały prąd??? Ale jednak nie, nie przenosił. To my wyleźliśmy nie na ten wierzchołek co trzeba. Uff, wszystko się wyjaśniło.
Teraz to już właściwy szczyt.
PK 41 w odnodze wąwozu znaleźliśmy bez problemu, bo po tegorocznej Hale żaden wąwóz nie jest nam straszny. Nawet wręcz - jaramy się jarami, bo są fajne i na ogół dość widowiskowe.
Nie widać, że to wąwóz, ale przysięgam, że tak.
Wraz z kolejnym punktem wreszcie miały rozpocząć się skałki, czyli to, na co najbardziej czekałam. Wyszliśmy też w końcu z lasów i mogliśmy zrobić przegląd upraw. O ile na Kaczawskiej Wyrypie królowała rzodkiew oleista, to na Jurajskiej Jatce szliśmy przez ogromne pole czerwonych, z lekka podeschniętych roślinek, które za pomocą wujka googla zidentyfikowałam jako rdest. Naszą skałkę widzieliśmy już z daleka, a tuż przed nią rozciągało się pole ziemniaków, na którym pracowali ludzie. Od razu wypytali nas, co to za impreza, bo co chwilę ktoś im po tych ziemniakach maszerował:-) Nie, nawet nie mieli za złe.
Skałkę oczywiście zaszliśmy od niewłaściwej strony i musieliśmy ją obejść, co bardzo mi się to nie podobało, bo zmarnowało mi się wdrapywanie na nią, a byłam już z lekka zmęczona. Ale cóż - siła wyższa.
Tomek - zdobywca skały.
Do 44 postanowiliśmy już iść przykładnie drogami, a nawet biec jeśli by nie było pod górę. Trochę tylko na początku ścięliśmy przez pola zasugerowani idącą przed nami konkurencją. A potem przyłapaliśmy konkurencję wpatrującą się w mapę nie dostarczoną przez organizatora! A my co? Gorsi? Też sobie popatrzyliśmy! Cóż, mapa wisząca przy szlaku była jeszcze mniej szczegółowa niż ta dostarczona:-( I całe przestępstwo się nam zmarnowało:-(
Potem natknęliśmy się na jakieś UFO, które okazało się wiatą i wreszcie dotarliśmy w okolice punktu.
Przydrożne UFO.
Chwilę szukaliśmy lampionu, bo Tomkowi wychodziło, że powinien być bliżej niż stał, a ja nie pilnowałam odległości więc nie mogłam skorygować. Czterdzieści cztery to nasz klubowy numer, więc fota z lampionem, jak zawsze w takiej sytuacji, była obowiązkowa.
PK 44
Wreszcie dotarliśmy do punktu żywieniowego. Wiecie za co najbardziej lubię takie punkty? Nie, wcale nie za wodę i wyżerkę (choć to też), ale głównie za to, że legalnie zatrzymujemy się na dłużej i mogę wreszcie chwilę odpocząć - nawet na siedząco jak mi się zachce i Tomek mnie nie pogania, tylko zajmuje się piciem i nalewaniem wody do pojemników:-) Zresztą na trasie odpoczywanie jest, zaraz za widoczkami, najfajniejszą rzeczą, jaka może się przydarzyć. Też tak macie?
Przy lampionie znalazłam ciasteczka - nie mogły się zmarnować!
PK 36 u podnóża skały znaleźliśmy bezproblemowo, za to idąc do niego natknęliśmy się na interesujący obiekt - ciągnący się niemal kilometrami mur, za którym było... No właśnie! Czy ktoś wie co tam było??? Bo to mi spokoju nie daje do dzisiaj.
Kolejny punkt to Skały Morskie. Skały Morskie to nasz pierwszy kontakt z orientacją skałkową zaliczony podczas treningu przed Wawel Cup, więc miejsce dla którego mamy duży sentyment. Wydawało nam się, że skoro już tam byliśmy, to na punkt trafimy bezproblemowo. Szliśmy więc beztrosko nie pilnując za bardzo ścieżek i odległości. W efekcie najpierw nadłożyliśmy drogi, bo zniosło nas do asfaltu, gdzie wcale nie planowaliśmy iść, a potem zaczęliśmy szukać o jedną górkę za wcześnie. W sumie straciliśmy niemal dwadzieścia minut - ot, taka kara za zbytnią pewność siebie.
Spotkanie na szczycie.
Po nauczce jaką dostaliśmy za niepilnowanie dróg, teraz już nawigowaliśmy z większą dokładnością i do dwudziestki siódemki dotarliśmy bez problemów. To znaczy w jej okolice. Kiedy z daleka zobaczyłam lampion na szczycie wysokiej skały, nie wierzyłam, że jest jakakolwiek możliwość wspięcia się do niego bez całego oprzyrządowania wspinaczkowego. O dziwo, udało się wyleźć na górę jedynie za pomocą czterech przynależnych człowiekowi kończyn.
Łatwo nie było, ale dałam radę.
Po chwili na szczycie dołączyły do nas Zuza i Barbara, które szły przeciwległym wariantem. Wymieniliśmy się wrażeniami z trasy, ostrzegli wzajemnie przed trudnościami na poszczególnych punktach i rozeszliśmy się w swoje strony. Na szczycie spotkaliśmy też całą masę rowerzystów, tylko ani jednego roweru nie zauważyliśmy. To jak oni się tam dostali? :-)
Zuza wyłania się zza skały.
Kolejny punkt w Skałach Podlesickich o numerku 28 przeszedł bezproblemowo, za to potem znowu zaczęły się schody. Kolejny raz zapomnieliśmy o dokładnym mierzeniu odległości, a może raczej nie umiemy się przestawić z odległości po płaskim na odległości po górkach. Bo jednak i tempo inne jest wtedy i długość kroku też się zmienia na podejściach i zejściach. W każdym razie skały zaczęliśmy szukać dużo za wcześnie. Co gorsza natrafiliśmy na jakieś spore kamyki, wokół których teren nawet trochę zgadzał nam się z mapą i Tomek uparł się, że to na pewno tu. Jak dla mnie to wcale nie były żadne tam skały, tylko takie wypierdki, co to na porządnej mapie nawet się ich nie zaznacza, ale co ja się będę wykłócać. Co ciekawe - nie tylko my szukaliśmy punktu w tym miejscu, bo razem z nami jeszcze jedna ekipa. Łaziliśmy więc z kamola na kamol, w górę, w dół i w końcu miałam już dość, bo po tylu kilometrach to chętniej bym się położyła niż bawiła się w jakąś kozicę. W końcu Tomek odpuścił kamyczki i postanowił poszukać trochę dalej na północ. Faktycznie, była tam już dość solidna skała odpowiadająca moim standardom, tyle że jeszcze nie ta. Przeszukaliśmy ją skrupulatnie i kiedy już odchodziliśmy zniechęceni nie bardzo wiedząc co dalej, obejrzałam się za siebie i … w niezbyt dużej odległości zobaczyłam skałę idealną na punkt. Tomek co prawda od razu stwierdził, że nawet jeśli jest tam jakiś punkt, to najwyżej 25, no ale przecież 25 też był nam potrzebny. Żeby przekonać się (i Tomka), że mam rację musieliśmy wspiąć się na to wielkie skalisko, bo oczywiście lampion wisiał na samym szczycie. Nie wiem co bym zrobiła, gdyby go tam nie było, no chyba dalej już bym nie poszła.
PK 26 zdobyty.
Do PK 25 było niezbyt daleko, a kiedy tylko wyszliśmy z lasu od razu zobaczyliśmy w oddali skałę z "oknem". Przynajmniej tym razem mieliśmy pewność, że trafimy gdzie trzeba:-) Zanim zaczęliśmy się wdrapywać na górę, odpytaliśmy wspinaczy kręcących się u podnóża skały, czy na szczycie na pewno wisi lampion i dopiero po ich zapewnieniach, że tak, ruszyliśmy w górę. Bardzo w górę. Dotarłam tam ledwo żywa i w pełni rozumiałam napotkanego zawodnika, który mamrotał sobie pod nosem, że już go przestaje bawić ta zabawa. Ale za to jakie mieliśmy widoki z góry... Chyba jednak warto było się pomęczyć.
PK 25 był niezwykle malowniczy i widokowy.
Do kolejnego PK 19 było dla odmiany dość daleko, ale za to wygodnymi drogami, chociaż ta w trójkącie asfalt-kolej-asfalt trochę nam się rozmyła w lesie i kawałek szliśmy przez krzaczory. Przy jaskini musieliśmy już wyjąć czołówki, bo zrobiło się ciemnawo i ponuro.
Ciemno, nie ciemno - do bazy daleko, masa punktów przed nami, więc trzeba było się sprężać. Na ogół nie biegam po ciemku po nierównym i w dół, ale tym razem mnie poniosło. Jakoś wydawało mi się, że drobne kamyczki na drodze nie będą przeszkodą, nie uwzględniłam jednak korzeni gdzieniegdzie wystających nad powierzchnię gruntu. W końcu jeden z nich złapał mnie za nogę i gwałtownie powalił. Aż ziemia się zatrzęsła, szyszki pospadały z drzew, a okoliczna zwierzyna uciekła w popłochu sądząc, że nastąpiło trzęsienie ziemi.
- Żyjesz? - zapytał a niepokojem i nadzieją Tomek. Ta nadzieja, że żyję była bardzo wyczuwalna w głosie, bo jednak trup w środku lasu, po zmroku, daleko od bazy jest pewnym kłopotem. Szybko zrobiłam więc inwentaryzację swojego jestestwa: nogi - są, ręce - są, głowa - jest, plecy -no, niby są, ale czy mój wstrząśnięty (nie zmieszany) kręgosłup podejmie jeszcze współpracę?
- Żyję - odpowiedziałam jednak uspakajająco i leżałam sobie dalej.
- Dasz radę wstać? - indagował dalej Tomek. Noo, niby mogłabym, ale w sumie to po co? Leżało mi się całkiem dobrze, nie trzeba było iść, a tym bardziej biec - pełen relaks. Poza tym, to o ile tego, że żyję byłam raczej pewna, to już tego czy dam radę wstać, niestety nie. Tomek w akcie desperacji zaczął mnie ciągnąć za ręce w górę i nie pozostało mi nic innego, jak podjąć współpracę. W przeciwnym wypadku chyba zostałabym bez rąk. Dalej ruszyliśmy już ostrożniej.
PK 24 na tyłach kapliczki
Dwudziestkę podbiliśmy o 19.25 i ambitnie zaczęliśmy iść w stronę szesnastki, rozmyślając po drodze, że osiemnastkę to raczej będziemy musieli sobie odpuścić. Po chwili byliśmy gotowi odpuścić także siedemnastkę, a po piętnastu minutach zrezygnowaliśmy i z szesnastki. Przez moment jeszcze łudziliśmy się, że może uda się wziąć trzydzieści dwa i trzydzieści cztery położone dość blisko bazy, ale kiedy Tomek obliczył, że do mety mamy jeszcze czternaście kilometrów, sporo pod górę, sił mało (to akurat dotyczyło bardziej mnie), a czasu raptem dwie godziny - odpuściliśmy wszystko i głównym celem stał się powrót w limicie. Gdyby nie panujące ciemności to pewnie tak szybko byśmy się nie poddali, bo 14 km w dwie godziny to przeczołgać się można, ale w razie problemów ze znalezieniem punktu moglibyśmy nie zdążyć. Na mecie zameldowaliśmy się czterdzieści minut przed limitem. Wróciliśmy bez pięciu punktów, co zdecydowanie nam się nie zdarza, ale okazało się, że nie jesteśmy wcale tacy beznadziejni, bo z kompletem to poprzychodzili tylko najlepsi z najlepszych. Jednym słowem - organizator trochę przeszarżował - późny start, trasa z założenia dłuższa niż 50 km, bardzo dużo PK przy dość krótkim limicie. To się nie mogło udać.
Kurczę - ostatecznie zapłaciłam za 23 punkty, a nie za18 :-)) Pięciu w ogóle nie zobaczyłam na oczy i nawet wrażeń z tych punktów nie mogę wymienić z innymi uczestnikami :-(
W ogóle organizacyjnie było trochę słabiej niż dotychczas (co nie znaczy, że jakoś szczególnie źle) - coraz więcej uczestników, a ekipa organizatorska pewnie wciąż taka sama, więc i ogarnąć trudniej. Widać było, że Łukasz jest totalnie zalatany i nie wie w co ręce włożyć. Kwestia posiłku regeneracyjnego rozwiązana była fatalnie - człowiek wpadał do bazy zmęczony, wygłodzony, a tu dostawał zimną, małą porcję i musiał czekać z pół godziny w kolejce do mikrofali, z której na dokładkę śmierdziało pieczonym plastikiem. I na koniec jeszcze mały zgrzyt z wynikami kobiecymi (mam nadzieję, że już wyjaśniony).
No dobra, pomarudziłam, ale to wcale nie znaczy, że impreza mi się nie podobała. Przecież wiadomo, że było świetnie, cudowne widoki po drodze, niezapomniane wrażenia ze wspinaczki na niektóre skałki, możliwość sponiewierania się do woli (o, tę okazję to wykorzystałam na maksa), no i na pewno kolejnej edycji nie odpuszczę.
Jednym słowem - dzięki za fajną zabawę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz