Pomna wpadek z poprzednich imprez - a to ubraniowych, a to oświetleniowych - tym razem zbierałam się powoli i rozważnie i wyobraźcie sobie - wszystko wzięłam! Jaka byłam dumna z siebie! :-)
W pociągu do Ursusa spotkałam mistrza Marcina i to mnie uspokoiło w kwestii trafienia na start, bo przecież z mistrzem nie zginę. Przed szkołą czekał już Tomek i przytupywał nerwowo, że mnie nie ma, a start za chwilę. Miałam pierwszą minutę startową, ale przecież do minuty zerowej był jeszcze kwadrans z okładem.
Za plecami dokładnie widać kwadrans z okładem:-)
Spokojnie zdążyłam się przygotować i punktualnie stanąć na linii startu. Najpierw oczywiście chwilę szukałam na mapie trójkącika , a potem jakoś poszło. No dobra, potruchtało. Kiedy gdzieś koło czwórki dogonił mnie Tomek, który startował trzy minuty po mnie, to nawet zerwałam się do biegu, ale kolano szybko przywołało mnie do porządku. Zresztą - spacer, to spacer. Nawet jeśli wybrało się najdłuższą trasę:-)
Po dziesiątce doznałam jakiegoś zaćmienia i ubzdurałam sobie, że jedenastkę już brałam i poleciałam na dwunastkę. Dopiero przy punkcie zorientowałam się, że owszem - w miejscu gdzie stoi jedenastka faktycznie już byłam, bo to punkt podwójny z siódemką. Jak to trzeba być czujnym. Pikanterii pomyłce dodaje fakt, ze jedenastka stała na terenie ogrodzonych, a do furtki było w pieron daleko. Zresztą sporo było ogrodzeń, które trzeba było obiegać i pilnować gdzie da się wbiec, a gdzie nie. Byłam więc maksymalnie czujna i więcej niespodzianek nie było.
Na mecie już od dawna czekał Tomek, a miejsce oczywiście zajęłam ostatnie. Ale kto bogatemu zabroni?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz