piątek, 1 lutego 2019

Dałam sobie w kość

Po nieudanym Szybkim Mózgu taka byłam niedobiegana, że w sobotę postanowiłam to nadrobić i zamiast wybierać między parkrunem, a FalInO, postanowiłam zaliczyć obydwa. Tomek zawsze chętny do wielkich wyczynów od razu poparł inicjatywę.
Na parkrunie planowałam co najmniej pobić swój rekord, a w ostateczności nie dać się przegonić Ani - mojej rywalce z kategorii wiekowej. Tak mi się wydawało, że jak przebiegłam w niedzielę 15 kilometrów i przeżyłam, to taka piątka będzie jak bułka z masłem. O, jak bardzo się myliłam. Zaczęłam takim średnim tempem - więcej niż marsz, mniej niż w trupa. Trzymałam się blisko pleców Ani, a po drugim okrążeniu miałam w planach ją wyprzedzić. Nadeszło drugie okrążenie, a jej plecy zaczęły się niepokojąco oddalać. Usiłowałam przyspieszyć, ale gdzie tam... Od razu zaczynałam dyszeć jak stara lokomotywa, a nogi usiłowały załamać się pode mną. Zwolniłam, bo co miałam zrobić? Na ostatniej prostej biegłam już siłą woli, aż Louis widząc moją mękę poczekał i biegł obok dopingując mnie z całych sił. Na metę "wpadłam" z mroczkami w oczach (nie, nie tymi z telewizji) i czasem mocno mizernym. I wcale nie satysfakcjonowało mnie to, że nie byłam ostatnia. Za mną maszerowali jeszcze nordic walkingowcy.
Odkuć planowałam się w Falenicy, ale im bliżej celu, tym bardziej zdawałam sobie sprawę, że sił to mi na pewno braknie. Po głupiej piątce wciąż nie mogłam dojść do siebie. Z braku innych możliwości przyjęłam więc założenie, że w Falenicy biegam dla przyjemności, w takim tempie jakie odpowiada mojemu organizmowi.  Organizator tym razem nie zrobił mi głupiego numeru z pierwszym punktem nie wiadomo gdzie, tylko tak jak ustawa przewiduje powiesił go w lasku przed szkołą. Potem trasa prowadziła pod nasz stary dom (mieszkaliśmy kiedyś na Tyszowieckiej) i to było bardzo miłe. Szło mi całkiem dobrze i nawet biegłam. Drogami nie zawracałam sobie głowy i leciałam uporczywie na azymut. Przy PK 6 okazało się to moim błędem.Co prawda dotarłam do lampionu, ale niestety stowarzyszonego, czyli z trasy męskiej. Ponieważ nie miałam go na mojej mapie, to nawet nie mogłam się z niego namierzyć:-( Błąkałam się więc chwilę po okolicy usiłując jakoś dopasować teren do mapy, czy odwrotnie i w końcu udało mi się ustalić gdzie jestem. W tym momencie znalezienie punktu nie było już trudne. Tomek powiedział mi potem, że w tamtym rejonie są jakieś anomalie i kompasy niezbyt sobie radzą. Mój nie poradził.
Na kolejne punkty leciałam już ostrożniej, bacznie rozglądając się gdzie jestem. Szło dobrze do dziesiątki. Tu zgubiłam się już tylko i wyłącznie na własne życzenie. Punkt stał na przedłużeniu asfaltu, który zakręcał o dziewięćdziesiąt stopni i prawie pod sam punkt prowadziła ścieżka. No, ale ja przecież nie hańbię się lataniem po drogach i ścieżkach. Ja mam azymuta. Ten azymut to mnie co prawda podprowadził niemal pod lampion, ale ja z rozpędu poleciałam dalej, dalej i dalej. W końcu dotarło do mnie, że dużo za daleko... Potulnie wróciłam na zakręt i skorzystałam ze ścieżki. Pokora czasem popłaca:-) Kolejne punkty wpadły bez większych problemów nawigacyjnych, ale tempo miałam już bardziej spacerowe niż wyczynowe. Tutaj też nie byłam taka ostatnia, aczkolwiek zdecydowanie pod koniec stawki. Ale co tam - grunt, że pobiegane!
Po tych dwóch biegach byłam taka wycięta, że w drodze powrotnej zasnęłam w samochodzie oparta o deskę, którą wieźliśmy do domu, a potem do końca dnia jakoś nie mogłam się pozbierać w sobie. Chyba coś mi się starość dobiera do skóry.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz