Start był przy szkółce leśnej w Skierdach i mapa nazywała się Szkółka Skierdy. Tomek całą drogę przekonywał mnie, że już tam kiedyś biegaliśmy, ale dopiero kiedy na własne oczy zobaczyłam miejsce startu - uwierzyłam, czy raczej przypomniałam sobie. Złych skojarzeń z miejscem nie miałam, więc byłam pełna optymizmu. Las jest tam o tyle fajny, że cały w regularnych i dobrze utrzymanych przecinkach i mapa wygląda jak szachownica. Czyli zawsze wyjdzie się na jakaś drogę w razie czego.
Można by myśleć, że od razu skorzystam z tego dobrodziejstwa dróg, ale przecież nie można iść na łatwiznę, bo po drogach to każdy głupi potrafi, no nie? Tak więc na pierwszy punkt ruszyłam na azymut, bo po co drogą jak można przez najgęstsze krzaki. Nie wiem o czym myślałam po drodze, ale chyba nie o mapie, bo punktu zaczęłam szukać mniej więcej w połowie odległości. Trochę dziwiło mnie, że wszyscy lecą za drogę bez zatrzymywania się, ale zawsze mogli być z innej trasy. Dopiero po dłuższej chwili i przeczesaniu kawałka terenu dopatrzyłam się na mapie, że punkt to jest jednak za drogą, a nie przed nią. Taka drobna różnica.
Dalej poszło już lepiej. Dwójka i trójka wpadły bez problemu, a tak były położone względem siebie, że wyszło na moje - tylko na azymut miało sens, a drogi to sobie można... Dopiero na czwórkę skorzystałam z tego drogowego dobrodziejstwa, pod koniec skracając na przełaj, żeby nie latać naokoło. Piątka miała być w dołku przy ścieżce, tylko skąd wziąć ścieżkę? Niby wypatrzyłam jakieś przerzedzenie drzew, ale czy to ścieżka? Podobny dylemat miała inna biegaczka i razem zaczęłyśmy szukać lampionu. Nie znalazłyśmy, więc uznałyśmy, że to jednak nie była ścieżka. Właściwe miejsce było kawałek dalej, ale ścieżka wyglądała dokładnie tak, jak ta poprzednia, czyli nie wyglądała. Ale grunt, że był dołek i lampion.
W drodze na szóstkę tak się stresowałam tym, że spotkana przy piątce koleżanka biegnie za mną i jaki wstyd będzie jak się zgubię, że z tego stresu oczywiście pobłądziłam. Punkt miał być przy trzeciej drodze na wyznaczonym azymucie, ale pogubiłam się w tym liczeniu i zaczęłam szukać już przy drugiej. I kto by pomyślał, że w liceum kończyłam klasę matematyczno-fizyczną... Prawdę mówiąc, nawet gdybym dobrze liczyła te drogi, to i tak wylądowałabym w jakimś dziwnym miejscu, bo azymut to wzięłam jakiś mocno przekoszony. Ponieważ punktu nigdzie nie było, a koleżanka przekonała mnie, że szukamy za wcześnie, pobiegłyśmy dalej niespodziewanie wychodząc na przecinkę. Przez ten niedokładny azymut oczywiście. Na przecince to już przynajmniej wiedziałam, że sobie poradzę. Wzięłam już dokładniejszy pomiar ze skrzyżowania i w końcu znalazłam dołek w obniżeniu, a w nim lampion.
Siódemka na szczęście była łatwiutka i drogowa, więc pomknęłam szybko starając się uciec przed stresującą mnie konkurencją:-) Konkurencja dopadła mnie przy punkcie, a w drodze na ósemkę przegoniła, bo kondycyjnie to przy niej jestem cienias. To znaczy przy każdym jestem cienias w sumie.
Począwszy od szóstki biegałam już w zasadzie tylko po drogach, bo chyba się inwencja autorowi trasy skończyła i punkty były tuż przy głównych przecinkach. Ale nie żebym narzekała. Jeszcze tylko z dziewiątki na dziesiątkę zaszalałam z azymutem przez okropne chaszcze i tyle mojego. Dziesiątka była ostatnim punktem i od niej tylko dobieg do mety.
Na mecie zorientowałam się, że kluczyki od samochodu biegają z Tomkiem, nie mam zatem dostępu do kurtki i wody. Herbata serwowana przez organizatorów akurat wyszła i woda musiała się dopiero zagotować. Można było za to zjeść kiełbaskę z grilla i ciastka, a ja jak na złość dzień wcześniej zaczęłam się odchudzać. Normalnie - masakra. Przełknęłam więc ślinę, odwróciłam się plecami do tych pokus i... wróciłam do lasu pobiegać. W sumie to było po trzykroć korzystne, bo po pierwsze nie marzłam, po drugie spalałam dodatkowe kalorie, po trzecie produkowałam sobie kolejne endorfiny. I tym sposobem mimo przeciwności losu wyszłam na swoje:-) Po niecałych dwóch kilometrach spotkałam Tomka biegnącego do mety. Na mecie odwiodłam go od pomysłu obżerania się kiełbaskami (co ma mieć lepiej niż ja?), ale od ciastek już nie dałam rady - zeżarł na moich oczach sadysta. Przy samochodzie jeszcze uczciwie porozciągaliśmy się (bo akurat się nam przypomniało) i już można było wracać.
Mimo, że biegałam i nawigowałam jak ostatnia lebiega to był to bardzo fajny weekend (i sobotnie i niedzielne bieganie) i tak mi podładował akumulatory, że ho, ho. Powinno starczyć do FalInO:-)
Te poboczne punkty, to z trasy Tomka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz