środa, 22 stycznia 2020

Bieg Chomiczówki, czyli walka o przetrwanie

Po ubiegłorocznym Biegu Chomiczówki byliśmy pewni, że musimy to powtórzyć. Zapisaliśmy się już dawno i zostało tylko odliczanie dni do startu. W miarę tego odliczania mina coraz bardziej mi rzedła, wprost proporcjonalnie do spadku kondycji. Ostatnio na wszelakich biegach przeganiał mnie praktycznie każdy chętny i mimo najszczerszych chęci przyspieszenia, nie dawałam rady. Obrosłam tłuszczykiem, a i pesel znów się postarzał:-( Kilka dni przed zawodami byłam na sto procent przekonana, że nie dam rady przebiec takiego dystansu i nie ma po co jechać, bo na pewno będę musiała zejść z trasy, jeśli planuję przeżyć. Ponieważ jednak jestem chytrą babą, to jak zapłacone, to nie może się zmarnować, więc postanowiłam przynajmniej spróbować.
W tym roku zaparkowaliśmy dużo bliżej, bo znaliśmy już teren i jego możliwości, więc do szkoły gdzie były szatnie i depozyt mieliśmy stosunkowo blisko. Na parkingu Lidla dostaliśmy baloniki i książki, bo firma była jednym ze sponsorów.

Baloniki dla dzieci i lektura do poduszki.

Na Chomiczówkę przyjechaliśmy już koło ósmej, bo Tomek startował jeszcze w Biegu o Puchar Bielan, który zaczynał się godzinę przed biegiem głównym, a wiadomo, że trzeba się przygotować i fizycznie i psychicznie:-) Ja to przygotowywałam się głównie stojąc w kolejce do kibla, bo co wyszłam, to wracałam na koniec kolejki. Wiadomo - ze stresu, choć rozum mi cały czas mówił, że od mojego biegu nic, ale to zupełnie nic nie zależy i nie ma się czym przejmować.

Gotowa do startu.

W końcu nadszedł czas pierwszego biegu i ruszyliśmy na start - Tomek biec, ja wspierać moralnie i cykać fotki. Nacykałam, poczekałam aż ruszą i wróciłam do bazy, do kolejki oczywiście:-)
Wreszcie i na mój bieg przyszła pora. Na miejsce startu dotarłam akurat na rozgrzewkę, więc skrupulatnie wykonywałam wszystkie polecenia i po rozgrzewce już na nic nie miałam siły. Całe szczęście, że nie ruszaliśmy od razu, bo zanim ruszyli ci przed nami, zdążyłam złapać oddech.
Zaczęłam powoli. Potem zwolniłam. Kiedy poczułam, że nogi mam z ołowiu, zwolniłam jeszcze troszkę, ale nie przeszłam do marszu. Praktycznie od pierwszych metrów wyprzedzali mnie wszyscy. Jedyna moja nadzieja była w pani Janinie, która biegła w kategorii K-80 i w zasadzie tylko z nią miałam szansę wygrać. Na pierwszym długim nawrocie miałam okazję zobaczyć ile osób jest przede mną, a ile za mną. Nooo, nie było tak źle - między mną a karetką było jeszcze kilkanaście osób:-) Męczyłam się w tej ariergardzie gdzieś do czwartego kilometra, kiedy to nastąpił istny cud. Nagle przestały mnie boleć nogi, oddech się wyrównał i poczułam się lekka i zwinna. No to przyspieszyłam, ale nie celowo, tylko samo jakoś tak poszło. Jak na początku wszyscy mnie wyprzedzali, tak teraz ja zaczęłam wyprzedzać wszystkich. Po chwili dogoniłam zająca z czasem 1.40, którego planowałam się początkowo trzymać, ale który szybko mi umknął w siną dal. Dobra nasza. Mijałam kolejne osoby i kiedy nagle przed oczami, na plecach poprzedzającego mnie zawodnika przeczytałam 1.35 byłam zszokowana. Dogoniłam kolejnego zająca!
- Jak tak dalej pójdzie, to jeszcze wygram ten bieg - pomyślałam, ale dublujący mnie biegacze szybko pozbawili mnie złudzeń. Śmigali koło mnie, że aż przeciąg się robił. Ale niech im będzie.
Mój zegarek co kilometr piskał informując mnie ile już mam za sobą, a ja przeliczałam czy daleko jeszcze. Kiedy obliczyłam, że jeszcze 500 metrów, zaczęłam z lekka (bardzo z lekka) przyspieszać, zresztą i mój zając przyspieszył. Kiedy mój zegarek radośnie odtrąbił 15 kilometrów, ja jeszcze nie miałam mety nawet w zasięgu wzroku. Moje morale gwałtownie runęło na bruk, oddech zaczął się rwać, tętno przyspieszyło, a wszystko od pasa w dół zaczęło boleć. Nie było wyjścia - musiałam zwolnić. 1.35 zaczęło się oddalać, a ja walczyłam już tylko o przetrwanie. Jeszcze na ostatnich kilkudziesięciu metrach dopingowana przez Tomka zdobyłam się na ostatni zryw i wyprzedziłam jedną zawodniczkę i wreszcie wpadłam na upragnioną metę. Ufffff.

Metaaaa!!!!!

Z medalem na szyi oczywiście od razu ustawiłam się do fotki, bo pamiątka musi być. Zwłaszcza po tak heroicznym wyczynie:-)


Kiedy już w domu porównaliśmy nasze obecne wyniki z tymi sprzed roku, ku mojemu zdziwieniu, okazało się, że nie tylko nie pobiegłam gorzej, ale poprawiłam swój wynik o kilkanaście sekund. A byłam pewna, że tym razem w ogóle nie dotrwam do mety.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz