środa, 15 stycznia 2020

Parkrun i cud na WesolInO

Po noworocznej sześciodniówce zrobiliśmy sobie kilka dni przerwy (bo też i w najbliższej okolicy nie było żadnych imprez) i kolejny weekend postanowiliśmy zacząć z przytupem - w sobotę najpierw parkrun, a potem WesolInO.
Na parkrun udało nam się wyciągnąć Agatę i był to jej debiut  w bieganiu zorganizowanym.  Jej udział miał być dla mnie świetną zasłoną dymną odwracającą uwagę od mojego marnego (jak przewidywałam) wyniku.

 Przed startem. (Za zdjęcie dziękuję Agnieszce)

 Zaczęłyśmy razem - najpierw powoli - jak żółw ociężale, ruszyła - maszyna - po szynach - ospale. Przez spory kawałek tak sobie truchtałyśmy, aż w końcu Agata przeszła do marszu, a ja poleciałam dalej. Po trzech kilometrach nawet ogarnęłam się w sobie i ciut przyspieszyłam i choć wynik faktycznie wyszedł marny, to jednak nieco lepszy od poprzedniej próby, kiedy to pobiłam już wszelkie swoje rekordy w długości pokonywania 5 km. Tak za bardzo to się nie wysilałam zresztą, żeby zachować siły na bieganie z mapą.
Na WesolIno pojechaliśmy już tylko we dwójkę z Tomkiem. Pogoda w międzyczasie zrobiła się z lekka wilgotna, aczkolwiek nie padało tak regularnie. Zmieniłam więc warstwę wierzchnią na mniej przemakającą, co dawało mi gwarancję zapocenia się na śmierć w razie szybkiego biegu.  No i jak to dobrze, że biegam powoli:-))
Start tym razem był w innym miejscu niż start biegaczy górskich i musieliśmy dość daleko dojść z bazy. Ale przynajmniej mieliśmy od razu rozgrzewkę. Moja trasa miała mieć niecałe sześć kilometrów. Teren milion razy już obiegany, co oczywiście w moim przypadku nic nie wnosi, no może tyle, że nie boję się zgubić.
Pierwszy punkt dostępny niemal ze ścieżki, więc bezstresowo, tak na dobry początek. Do dwójki między zabudowaniami, a potem ze skrzyżowania na azymut - idealnie na punkt. Jak widać z przebiegu (a i Tomek posprawdzał na lidarach) trójka stała w złym dołku, ale najwidoczniej bliski był mi tok myślenia osoby wieszającej lampiony, bo trafiłam bez problemu:-) Do czwórki na wszelki wypadek namierzałam się trzyetapowo - do skrzyżowania, do wykrotu i dopiero dołek. Zadziałało. Piątka była bardzo blisko i myślałam, że ją z daleka zobaczę, ale lampionów z dna dołka nie widać i oczywiście najpierw trafiłam do dołka stowarzyszonego. Za to do szóstki poleciałam jak po sznurku. Przy szóstce teren już się zaczął fałdować, a do siódemki trzeba było przeciąć wydmę. Starałam się nawet biec pod górkę i prawie mi się udało. Ale zmachałam się tak, jakbym wbiegła. Więc uważam, że zaliczone. Tak mi dobrze szlo nawigacyjnie, że w końcu straciłam czujność, zdekoncentrowałam się i przed ósemką zniosło mnie na zachód, na skrzyżowanie, tylko nie wiedziałam na które. Na szczęście czasy wpadania w panikę przy zgubieniu się dawno mam już za sobą, więc po prostu przeleciałam się kawałek drogą patrząc jaki ma przebieg, gdzie z czym się krzyżuje, gdzie zakręca. A może ze zmęczenia tak się zakręciłam, bo od siódemki znowu trzeba było wrócić na drugą stronę wydmy. A zgadnijcie gdzie była dziewiątka!? Oczywiście znowu za wydmą. I proszę - żadne biegi górskie mi niepotrzebne, wystarczy sama orientacja, żeby się zarżnąć. Na dziewiątkę wyszłam prawie idealnie i nie wiem co mnie podkusiło, żeby zamiast podejść do najbliższego dołka (z lampionem) zacząć przeszukiwać te dalsze. Zaćmienie umysłowe normalnie. Dziesiątka i jedenastka weszły bez problemu, a w drodze na dwunastkę coś zaczęłam omijać (za cholerę nie pamiętam co, a na mapie nic do omijania nie ma). Trochę mnie znosiło, ale że punkt był między dwoma posesjami, więc wiedziałam, że i tak trafię, bo miejsce zbyt charakterystyczne żeby je zgubić. Trzynastka chyba przeniosła się do sąsiedniego dołka, ale i tak ją zdybałam. Do czternastki, przez wydmę, już nie miałam sił biec, ale za to idąc spokojnie mogłam się dobrze namierzyć i wyszłam na nią idealnie. W połowie drogi do piętnastki zmieniła mi się koncepcja i zeszłam z azymutu, żeby dojść do drogi prowadzącej do zabudowań. Prawdę mówiąc zupełnie nie wiem po co zrobiłam taki manewr, bo wcale ani szybciej, ani łatwiej nie było. Chyba tylko dla urozmaicenia sobie trasy. A potem już tylko meta, metunia, meciątko. Na mecie czekał już Tomek, który swoją dłuższą trasę jakoś pokonał szybciej niż ja swoją krótszą i wstrzeliłam się w moment, kiedy opowiadał komuś o przekoszonej północy na mapie. Kurcze, zupełnie o tym zapomniałam. Więc jakim cudem trafiłam na wszystkie punkty, a na niektóre do tego idealnie??? Cud, normalnie cud.
A poniżej dowód, że nic, ale to nic nie naściemniałam:-)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz