wtorek, 28 stycznia 2020

Parkrun z rekordem w rodzinie i wyluzowane WesolInO.

Na razie nie jeździmy na pięćdziesiątki, więc weekendy staramy się spędzać aktywnie i w praktyce ostatnio wygląda to tak: sobota - parkrun i FalInO albo WesolInO, niedziela - ZZK. Tak było i w ten weekend. Na parkrun pojechała z nami Agata, bo postanowiła zobaczyć jak to jest w wynikach mieć przy nazwisku BP, czyli rekord. W związku z tym musiała pobiec nieco szybciej niż poprzednio i... udało się! Ja nie chciałam być gorsza, więc też starałam się szybciej przebierać nogami i też poprawiłam swój wynik. Mi do rekordu zabrakło duuużo, ale i tak jest tendencja zwyżkowa. Na następnym parkrunie muszę zejść poniżej 30 minut. Niby żaden wyczyn, a jednak.

Jak z obrazka!

WesolInO tym razem było po południowej stronie ul. B.Czecha, a start spod cmentarza w Starej Miłośnie. Lubię biegać po tej stronie, bo blisko bazy i nie ma kiedy zmarznąć w drodze na start:-)
Mapę tego kawałka mam już tak obcykaną, że nawet w czasie biegu poznaję niektóre miejsca, a u mnie rzadko się to zdarza.  A jednak PK 1 zaskoczył mnie, bo jeszcze w tym miejscu chyba lampionu nie widziałam - tak po prostu na zakręcie ścieżki. Okolice dwójki i trójki kojarzyłam z grubsza, ale oczywiście pilnie wpatrywałam się w kompas, żeby trafić dokładnie w cel. Piątka była tożsama z dwójką, ale kiedy się przybiega z innego kierunku, to zupełnie jak całkiem nowy punkt. Przynajmniej ja tak mam. Reszta punktów była już bardziej na północ, w kawałku, który najbardziej lubię, bo blisko szosy, gdzie nie ma się jak zgubić - nawet ja nie daję rady.
Szóstka i siódemka weszły bez problemów, chociaż  za szóstką musiałam się kilka razy okręcić dookoła, żeby ją wypatrzyć w dołku. Ale trudno to nawet nazwać szukaniem. Do ósemki wreszcie była okazja pobiec drogami, ale że droga przecinała wydmę, to z tym bieganiem pod górkę było trochę ciężko. Ale starałam się. Za to z górki na pazurki!
W pierwszym odruchu z ósemki na dziewiątkę też chciałam pobiec drogami, ale po kilku metrach opamiętałam się i poleciałam na azymut. Po ścieżkach biegają cieniasy. Już prawie u celu, ku swojemu zdumieniu, zobaczyłam Tomka.  Jakoś się go nie spodziewałam. Oczywiście od razu porzuciłam azymut i podbiegłam spytać czy szuka tego samego punktu, co ja. Ano - szukał. Wspólnie poczesaliśmy teren (no bo ten porzucony azymut) i po chwili znaleźliśmy. W międzyczasie Tomek zdążył się pochwalić zgubieniem się na swoim poprzednim punkcie, czyli mojej ósemce. Nie mam pojęcia jak mu się to udało, ale widać zdolny jest. Do wszystkiego.
Na dziesiątkę wyszłam idealnie, ale odbiłam to sobie od razu na jedenastce, bo mnie ciut na północ zniosło. Oczywiście, że sobie raz dwa poradziłam. Przy tym lampionie byłam już wcześniej, bo to i siódemka, ale oczywiście od drugiej strony wszystko wyglądało inaczej. Na dwunastkę z tego wszystkiego pobiegłam drogami i to jeszcze naokoło zamiast skrócić, ale czasem człowiek jakąś  głupotę musi zrobić, żeby nie było nudno.
Dwunastka była za wydmą, więc trzynastkę organizatorzy złośliwie ustawili przed wydmą, czternastkę znowu za, a metę przed. No, to troszkę potrenowałam tych podbiegów i zbiegów i w sumie to tak jakbym przy okazji zaliczyła bieg górski.
Ostatnio wielką frajdę sprawia mi to bieganie na orientację. Jeszcze w zeszłym roku był to dla mnie spory stres, bo ciągle myślałam, że się zgubię, że mi lampiony pozbierają, że będę ostatnia, a teraz mi to wszystko zwisa i mam tylko i wyłącznie przyjemność. Jak to dobrze wyluzować.

A tak wyglądała mapa CK i mój przebieg:

Pobiegane.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz