Tak nam się ułożyło, że od początku roku w jeden dzień maszerujemy, w drugi biegamy i akurat szóstego przypadało bieganie.
W Zagórzu było już kilka imprez i choć w ogóle nie kojarzyłam terenu, to jakaś taka dość wyluzowana byłam. Może po FalInO tak mi wiało optymizmem:-)
Taka tam pamiątkowa fotka przed startem:-)
Wystartowaliśmy jako jedni z pierwszych, Tomek na najdłuższej trasie, ja na średniej. Punkt pierwszy był blisko startu, na "cycku", co to nigdy nie wiem czy to mulda, czy jakoś inaczej. W każdym razie szukałam jakiegoś odkształcenia terenu. Ufff, poszło dobrze, odkształcał się. Dwójka o tyle prosta, że za mokradłami, więc wystarczyło obserwować roślinność. Roślinność i innych biegaczy, bo nagle na trasie zrobiło się dość tłoczno. Od razu zaczęłam napominać sama siebie:
- Nie leć za innymi! Mogą nie być z twojej trasy!
No to nie leciałam za nimi, tylko pilnie patrzyłam w mapę i na kompas. O dziwo, trójka weszła bez problemu, choć trafienie idealnie na zakręt ścieżki wydawało mi się dość karkołomne. A jednak... Pięć kolejnych punktów było w dołkach i nie rzucały się z daleka w oczy Do wszystkich leciałam na azymut, bo chyba inaczej to się nawet nie dawało. A przynajmniej ja nie widziałam sensu. Od trójki teren był coraz bardziej pofałdowany i w miarę jak coraz bardziej sapałam i zwalniałam, miałam wrażenie, że na moich oczach dochodzi do wypiętrzenia nowych gór.
Trochę sobie biegłam, trochę sobie szłam, aż w końcu trochę się zgubiłam. Ale to wszystko przez Michała i jedną kobitkę, którzy byli z mojej trasy, przegonili mnie i z ósemki na dziewiątkę ruszyli drogami. I tak mnie ten pomysł biegania po drogach zainteresował, że zamiast patrzyć w mapę, gapiłam się na nich, leciałam bezmyślnie za nimi, a kiedy zniknęli mi z oczu, nie bardzo wiedziałam w którym dokładnie miejscu jestem. Na dokładkę punkt znowu miał stać na "cycku", czyli nie wiedziałam czego mam wypatrywać. Chyba zniosło mnie za bardzo na zachód, ale niestety nie mam zapisanego śladu, bo zapomniałam włączyć rejestrację trasy i w sumie to nie wiem dokładnie gdzie się błąkałam. Skończyły mi się pomysły gdzie jeszcze szukać, ale akurat nadeszła Sylwia z Krzysztofem i ewidentnie też rozglądali się za punktem. Niestety, nie za tym samym.
- Kochana, to na tamtej górce - pokazała gdzieś w przestrzeń Sylwia, kiedy już dogadaliśmy się jakich punktów kto szuka. No to poszłam na najbliższą górkę, ale tam nic, ale to nic nie było. Co prawda wydawało mi się, że moja górka powinna być przed drogą, ale w końcu górka to górka. Z opresji wybawił mnie Janusz, pokazując gdzie dokładnie jestem. A jak człowiek wie gdzie jest, to i wszędzie trafi.
Dziesiątka i jedenastka były na karpach, więc przynajmniej wiadomo za czym patrzeć, a i na ogół sterczy to trochę w górę i widać z daleka. Dwunastka była prawie na ścieżce, więc nie sposób przegapić, a trzynastka była tym samym miejscem co piątka, ale ja oczywiście czułam się jak bym była tam pierwszy raz w życiu i nawet żadnego deja vu nie miałam. Końcówka była już prosta do tego stopnia, że z czternastki było widać lampion piętnastkowy. No, może nie z samej czternastki, ale wystarczyło przebiec parę metrów.
Na metę, o dziwo, dotarłam przed Tomkiem, ale niewiele. Tyle, że zdążyłam wziąć z samochodu komórkę i cyknąć kilka nieostrych i poruszonych fotek.
Tak szybko finiszował, że aż rozmyźgany wyszedł.
Ciut ponad czterokilometrowa trasa zajęła mi aż sześćdziesiąt sześć minut, co nie najlepiej świadczy o mojej kondycji. No i ten nieszczęsny PK 9. Po kilku latach biegania to już naprawdę trochę obciachowo tak się gubić. I nie ma się co pocieszać, że jeszcze kilkanaście osób przybiegło z gorszym czasem. Za to chyba po raz pierwszy w tym roku pamiętałam o rozciąganiu się po biegu i tego pozytywu się trzymajmy:-)
Drzewa nie udało się przepchnąć. Stoi jak stało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz