Gotowi na wszystko!
W końcu stanęło na tym, że ja wybrałam półmaraton, a Tomek orientację. Wzięliśmy sobie na środę urlop i o dziewiątej rano zameldowaliśmy się na starcie w Aleksandrowie. Pobraliśmy od organizatora urządzenie GPS i każde ruszyło w swoja stronę.
Przy okazji przeprowadziłam test nowego plecaczka.
Pogoda idealna – ani za zimno, ani za ciepło, okolica piękna – aż się chciało biec. Pierwsze kilka kilometrów to las, najpierw w miarę płasko, potem wydma, do Pomnika Lotników. Na wydmie miałam pierwsze przystopowanie, bo zgubiłam ustnik od camelbaka i musiałam go chwilkę szukać. Ale nic to, przynajmniej odpoczęłam i złapałam oddech. Po niedługim czasie krajobraz się diametralnie zmienił, bo dobiegłam do rzeki Mieni. To był chyba najpiękniejszy odcinek trasy. Aż miałam ochotę siąść nad rzeką i podelektować się widokami. A tu biec trzeba… Tak sobie pomyślałam, że tym, którzy biegają szybko, to ta trasa się zupełnie marnuje, bo co można zobaczyć pędząc. Ja z moim żółwim tempem to jeszcze mogłam podziwiać krajobraz i od razu doceniłam swoje marne możliwości. Jednak jest ciut prawdy w powiedzeniu: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło:-)
Mienię przekraczałam dwa razy – na początku mostem, na końcu po zwalonym pniu drzewa. Od razu pomyślałam sobie o Tomku, że on to by pewnie wpław się przeprawiał:-)
Potem czekał mnie najtrudniejszy fragment trasy – prawie pionowe podejście pod ogromną górę. No dobra, może trochę przesadzam, tym niemniej łatwo nie było. Lazłam tak powoli, że zegarek (z wgraną trasą) upominał mnie żebym się ruszyła, bo nie może wyznaczyć kierunku marszu. A ja cały czas byłam w ruchu! W końcu wylazłam na wierzchołek i dalej poszło łatwiej.
Znów zaczęły się lasy podobne do tych z pierwszej części trasy, więc już nie robiły na mnie takiego wrażenia. Poza tym zaczęłam odczuwać zmęczenie. Nigdy nie biegałam tak długich tras, bo na pięćdziesiątkach na orientację to jednak część się biegnie, część idzie, trochę stoi (jak się człowiek zgubi i duma nad mapą) a tu tylko biec i biec. W sumie to nikt mi nie zabronił iść, czy nawet usiąść na chwilę – pomyślałam i… pobiegłam dalej. Gdzieś koło siedemnastego kilometra postanowiłam się ciut posilić i wsunęłam malutkiego batonika. Oj, od razu mnie pokarało – nie chciał się przyjąć w żołądku na dłużej i musiałam najpierw zwolnić do tempa spacerowego, potem zatrzymać się w krzakach, spróbować iść, postać, znowu ruszyć. W końcu złe zostało za mną i mogłam dalej biec. Cieszyłam się, że do mety już blisko, ale moja radość okazała się przedwczesna. Ponieważ trasę miałam wgraną do zegarka, to co chwilę zerkałam, czy dobrze biegnę. Kiedy mój ślad zaczął się oddalać od trasy, zbytnio się nie przejęłam, bo przez cały czas wyglądało jakbym biegła gdzieś obok, do tego ścinając wszystkie zakręty. Ale kiedy zegarek zaczął piszczeć i wyświetlać komunikat, że zeszłam z trasy, to już zaczęło mnie zastanawiać trochę. Strzałki wskazującej kierunek od dawna nie widziałam, ale mogłam przecież przegapić. Dwa razy wracałam się do skrzyżowania, gdzie według zegarka powinnam skręcić, ale strzałki wciąż nie było. Cóż, postanowiłam zaufać nawigacji. Na kolejnych skrzyżowaniach też nie zauważyłam ani pół strzałki, kurczowo trzymałam się więc śladu. Mój entuzjazm nieco osłabł, bo straciłam masę czasu na to bieganie tam i z powrotem, no i nabiłam nadprogramowe kilometry.
Na metę udało się trafić, a mój półmaraton miał w sumie 22,63 km. Mimo tej niewydarzonej końcówki i tak jestem zadowolona, że dałam radę, a bezgranicznie jestem oczarowana trasą. Tak sobie nawet po cichu kombinuję, czy by nie przelecieć się jeszcze raz…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz