Zaparkowaliśmy koło mety i na start trzeba było kawałeczek podejść. Już na tym krótkim odcinku byliśmy oczarowani urodą tego miejsca, a Tomek od razu zaczął cykać fotki.
W drodze na start robiliśmy skoki na boki.
Tym razem Tomek ruszył pierwszy, bo nagle i niespodziewanie odpipał mu się start (biegaliśmy na BPK-a), więc nie chciał tracić cennych sekund. Po chwili potrzebnej na ogarniecie się, pognałam za nim. Ponieważ coś go zniosło z dwójki i chwilę krążył, spotkaliśmy się na punkcie i do trójki lecieliśmy niemal łeb w łeb. Czwórka nie chciała mi się odpipać, mimo że znalazłam szarfę, więc chodziłam chwilę wokół punktu. Ostatecznie nigdzie mi się nie spieszyło. Z tym odpipywaniem to miałam ciągle problemy, bo albo nie chciało, albo pipało nie tam gdzie wisiała szarfa. Ale konsekwentnie (aczkolwiek długo) łaziłam dookoła punktów aż oba warunki - pip i szarfa - były spełnione.
Większość punktów była na kopczykach, których w terenie było zatrzęsienie, chyba dużo więcej niż na mapie. Co dziwne, część punktów w terenie była oznaczona na niewielkich kupkach ziemi, podczas gdy obok piętrzyły się dużo konkretniejsze kopce.
Na dwunastce i trzynastce z lekka poległam. Tradycyjnie zniosło mnie w prawo i szukałam nie tam gdzie trzeba. Nawet niespecjalnie mi to przeszkadzało, bo sam pobyt w lesie był przyjemnością, więc godzinę dłuższe szukanie, to godzina więcej przyjemności - prawda? Długi przelot z dwunastki na czternastkę dla pewności jednak zrobiłam drogą, bo na takim odcinku moja prawostronna odchyłka mogłaby być już spora. A na piętnastce to już popłynęłam na całego. W bardzo ogólnym zarysie wiedziałam gdzie jestem, bo widziałam szereg domków letniskowych, ale znalezienie jednego dołka w tym zarysie okazało się niemożliwe. Po jakimś czasie kręcenia się w kółko postanowiłam jednakowoż namierzyć się od czegoś konkretnego i padło na róg ogrodzenia. A że róg ogrodzenia był bardzo, bardzo daleko... No to co? Przecież się nie pali:-) Do samego rogu co prawda nie doszłam, ale mając go w zasięgu wzroku ustawiłam mniej więcej azymut i o dziwo - udało mi się trafić, gdzie trzeba. A jak kurcze ustawiam nie na oko, to mnie znosi. Gdzie tu sens i logika?
Przez trzy kolejne punkty żarło dobrze, pominąwszy oczywiście rozbieżność miedzy szarfą a pipaniem, a potem znowu sknociłam. Na osiemnastce rzuciłam niedbale okiem na mapę i stwierdziwszy, że łatwizna, bo na rogu pobliskiego budyneczku, poleciałam do tego, który zauważyłam jako pierwszy. Nawet nie zhańbiłam się określeniem kierunku - budynek, to budynek. Co ja się nałaziłam dookoła żeby wymusić pipnięcie... Już chciałam to załatwić siłowo, ale system podpowiedział, że jestem za daleko od punktu. Dopiero teraz dokładniej obejrzałam mapę i okazało się, że obok jest drugi budynek. Ten już okazał się właściwym.
Do końca pozostała mi tylko pętelka od PK 21 do 25, punkt za drogą i już meta. Przed PK 21 spotkałam Roberta K., który nic nie wiedząc o trasie, akurat tu wybrał się z rodziną na spacer. Ponieważ na parkingu spotkał Tomka, który był już po biegu, wziął od niego mapę i coś tam sobie powolutku rzeźbił.
Znowu zeszło mi z lataniem dookoła punktów w oczekiwaniu na pipanie, bo szarfa sobie, pipanie sobie. Za PK 25 już czekał z aparatem Tomek, a właściwie czekał już od dawna, tylko ja tak się ślimaczyłam.
Lecę, już lecę przecież....
Jeszcze został tylko punkt za drogą, tuż obok samochodu i meta - ciut dalej na pustym polu, pod drzewem.
Ten krótki "sprint" zajął mi niemal godzinę, podczas gdy Tomkowi jedynie pół. Wziąwszy pod uwagę piękne okoliczności przyrody, fajną pogodę i chwilę oderwania się od epidemii, to kto był wygranym w tych zawodach? No, oczywiście, że ja! I w sumie to nawet żałowałam, że tak szybko wróciłam na metę.
Meeetaaa!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz