Sobota - Warszawska Mila Tour, czyli trening w Rejentówce. Tym razem trochę spuściłam z tonu i nie zapisywałam się na najdłuższą trasę, bo w końcu są jakieś granice i ja właśnie do nich się zbliżyłam. Chyba się przetrenowałam i nie daję rady. Wybrałam więc skromne 5,1 km i jak o poranku wyjrzałam za okno, to stwierdziłam, że na taką pogodę to i tak za dużo. Było pochmurno, wietrznie, a deszcz był tylko kwestią czasu. I faktycznie dopadł nas w drodze i straszył już na miejscu. Ale skoro już przyjechaliśmy, to trzeba było iść na trasę. Pobraliśmy mapy i pomaszerowali na start. Deszcz się jednak nad nami zlitował i dał sobie na wstrzymanie.
Start (jak widać). Fot. A. Krochmal
Jedynka była dość daleko od startu, bez żadnych dróg, które można by wykorzystać i trzeba było lecieć na azymut. Zaczęłam dobrze, a obok mnie pomykał Tomek, który miał punkt nieco bliżej, ale na zbliżonym azymucie. W pewnym momencie Tomek skręcił w prawo, choć punkt miał z lewej, a mnie aż przystopowało ze zdziwienia. Po chwili zawrócił, a ja zamiast na mapę i kompas, patrzyłam na te jego dziwne poczynania. W efekcie zamiast biec po prostej, coraz bardziej zbaczałam w prawo oddalając się od punktu. Kiedy dobiegłam do ścieżki, której nie powinno być, wiedziałam, że coś nie gra. Zawróciłam i czesząc krzaki wróciłam do drogi, którą wcześniej przecinałam. Jedyny problem, że nie wiedziałam w którym miejscu tej drogi się znajduję. Nie pozostało mi nic innego jak udać się na skrzyżowanie i stamtąd się porządnie namierzyć. Metoda okazała się zarówno bardzo skuteczna, jak i czasochłonna. Od startu do PK 1 wędrowałam ciut ponad 11 minut.
W poszukiwaniu PK 1
Do dwójki poszłam jak po sznurku, ale na trójkę znowu mnie zniosło w prawo. Solidnie zniosło. Na szczęście teren był z rzeźbą, a nie plaskaty, więc po rozejrzeniu się dookoła, udało się skorygować i trafić między górki, gdzie wisiał lampion. Lampionów to nam organizator trochę pożałował i rozwiesił takie małe, a przecież wiadomo, że po tygodniach posuchy każdy spragniony jest widoku lampionu i najlepiej jak największego.
Do czwórki ile się dało biegłam drogą, a kawałek przed punktem spotkałam Sylwię. O matko! Ile czasu się nie widziałyśmy przez tę zarazę. Ale jeszcze rozpoznałyśmy się:-)
Bezpośrednio z czwórki trafiłam na szóstkę, bo była na prawo od piątki, a ja znowu miałam dzień ściągania w prawo. A już myślałam, że mi to ściąganie przeszło, bo w kilku poprzednich biegach nie miałam z tym już żadnego problemu. A może po prostu lasy dzielą się na proste i prawe? Albo lewe - to dla Tomka:-)
Po ogarnięciu tej piątki przez kilka punktów miałam dobrą passę. Dopiero dziewiątki chwilę szukałam, ale mam wrażenie, że lampion trochę źle stał i to dlatego. Przynajmniej moje odczucia i mój ślad tak wskazują.
Dziesiątka i jedenastka przeszły ulgowo, a zamiast dwunastki znalazłam ósemkę. Oczywiście, że zniosło mnie w prawo! Dobrze, że mam nawyk sprawdzania numerków i nie podbijam wszystkiego, co napotkam po drodze. Trochę się zdziwiłam tą ósemką, ale przynajmniej wiedziałam gdzie jestem i w którą stronę biec na dwunastkę.
Gdzie jest dwunastka???
Trzynaście i czternaście wyjątkowo bez żadnych atrakcji, a potem znowu w prawo. Jak zaczęłam kombinować z dojściem na piętnastkę, to w pewnym momencie zgłupiałam i nie wiedziałam, w którą stronę się ruszyć. Akurat na ten moment nadbiegł starszy Paproch, który też miał zawahania gdzie szukać, ale był bardziej przytomny i wykoncypował, że jesteśmy górkę za wcześnie. Udało się.
Ostatnie dwa punkty przeszły ulgowo, a na końcówce tradycyjnie Tomek uwieczniał. O tak:
Odbieg od PK 17...
... i dobieg do mety.
Chwalić się za bardzo nie mam czym - zrobiłam dodatkowe dwa kilometry, a całość zajęła mi aż 81 minut. W zasadzie to nawet trochę wstyd, ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz