czwartek, 4 czerwca 2020

Odliczanie nr 1 w Lesie Sobieskiego

Po nieudanej sobocie, w niedzielę nadeszła okazja żeby się trochę odkuć. Znowu mieliśmy imprezę blisko domu, w Lesie Sobieskiego. Tomek zapisał mnie na długą - 7,3 km trasę i niby miałam dać radę. Na szczęście teren w większości płaski jak stół, więc jakaś nadzieja, że się nie wykończę, była. Bo dla mnie najbardziej zabójcze są górki.

 Co my tu mamy na mapie?

Trochę bałam się, jak sobie poradzę nawigacyjnie, bo na mapie było bardzo, bardzo zielono, a jak się szuka w takim zielonym na przykład małego dołka, to chyba każdy wie.
Clear, check, start i poooszli. To znaczy ja poszłam, a Tomek chwilę po mnie.
 
 Przedstartowe manipulacje.

Trasa była tak przebiegle ustawiona, że prawie nigdzie nie dawało się dobiec ścieżkami i pozostawał tylko kompas i azymut.  A z tym azymutem, to jak pisałam poprzednio - albo się trafi na las prosty, albo prawy, albo lewy. I wyobraźcie sobie, że tym razem miałam szczęście i trafiłam na las prosty. Leciałam sobie na azymut, a na końcu azymutu czekała nagroda w postaci pięknego lampionu. GPS co prawda twierdzi, że ani ja, ani Tomek nie byliśmy na jedynce, ale co on tam wie - czip twierdzi inaczej. Z czwórką wiele osób miało problemy, a mi udało się wyjść dokładnie na punkt. Przed ósemką, po raz kolejny zresztą, spotkałam Tomka. W połowie trasy spotkać go, to trochę dziwne, bo powinien być już dużo bardziej z przodu, ale tym razem to on miał pecha i jego las okazał się lasem lewym, a nie prostym.
Przy dziesiątce trafiłam na stowarzyszoną polanę ze stowarzyszonymi karpami oraz na niestowarzyszonego Paprocha, który machnął mi ręką w kierunku polany właściwej. Przed piętnastką krzaki zrobiły się na tyle gęste, a ja już zbyt zmęczona, żeby się przez nie przebijać na wprost, że co bardziej zbitą roślinność zaczęłam obchodzić. Ponieważ mam odruch obchodzenia z prawej strony, coraz bardziej znosiło mnie na północ. Równolegle ze mną przebijał się Piotrek W. i ponieważ parł w tym samym kierunku, uznałam, że jest OK. Dopiero kiedy nie mogliśmy znaleźć dołka z lampionem, okazało się, że jednak nie jest. Ostatecznie "wspólnym wysiłkiem rządu i całego społeczeństwa pozbyliśmy się tego żabiego bezeceństwa", czyli znaleźliśmy co trzeba, jakieś pięćdziesiąt metrów na południe. Krzaków miałam tak dość, że na szesnastkę pobiegłam od dupy strony, ale za to ścieżkami. Nie chcąc tracić czasu, leciałam aż się za mną kurzyło, tylko sił zaczęło mi ubywać w dramatycznym tempie. Na szczęście do końca został jeszcze tylko jeden punkt i blisko niego położona meta.
 
Za momencik - meta!

Wyjątkowo tym razem, mimo dość długiej trasy, przez większość trasy biegłam i to pomimo gęstej roślinności i azymutów. Prawdę mówiąc sama nie wiem jak to zrobiłam. Dwudzieste szóste miejsce na czterdzieści osiem osób startujących na tej trasie w pełni mnie satysfakcjonuje, bo jak na moje możliwości to bardzo wysoka pozycja. Tym sposobem zmazałam z siebie hańbę sobotniego biegu i od razu czuję się z tym lepiej:-)
A tak biegliśmy:


Niebieska linia - Tomek, czerwona - ja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz