piątek, 1 stycznia 2021

Traumatyczny Dystans Stołeczny 3

W zimny, deszczowy i ciemny wieczór nikt by mnie nie wygnał do lasu, no nie ma takiej opcji. Ale tym małym wrednym małpom jednak się udało. Nadmiarowe kalorie wypędziły mnie z domu i zmusiły do biegania. No dobra, jestem ostatnio w ciągu i niczym alkoholik wódkę, tak ja wciągam słodycze, których się jakoś dużo nagromadziło w domu, ale bez przesady. Żeby aż do tego stopnia??
Do ostatniej chwili łudziłam się, że może chociaż przestanie padać, ale gdzie tam, mniej lub bardziej, ale wciąż pokapywało. Ubrałam kurtkę przeciwdeszczową i bohatersko postanowiłam stawić czoła przeciwnościom losu. 
 
Serio? Musze wysiadać?
 
Clear, check, start. Do punktu pierwszego postanowiłam zapoznawczo pobiec alejką, a potem ścieżką. Pomysł dobry, tylko po ciemku jakoś nie mogłam namierzyć szerokiej alei i przez chwilę biegłam obok niej dziwiąc się, że jakaś taka błotnista. Po chwili zorientowałam się, że lampkę mam włączoną na najmniejsze świecenie. Przekręciłam więc pokrętło, mignęło i... zgasło. Niestety, drugi bieg nie chciał załapać. Świeciło tylko gdy trzymałam ręką pokrętło, jak puszczałam - ciemniało. Chociaż z drugiej strony, w krótkich momentach kiedy świeciło, przed oczami miałam mleczną mgłę, bo oświetlona mżawka dawała taki niespodziewany efekt. I tak to walcząc z lampką zamiast namierzyć się na PK 2, ustawiłam azymut na PK 18. Chyba podświadomie chciałam już wracać na metę. Po chwili coś mi się otoczenie przestało zgadzać. Nie żeby było widać to otoczenie, ale miałam odczucie, że coś jest nie tak. Popatrzyłam dokładniej na mapę i kompas i załapałam o co chodzi. Tylko jak trafić na PK 2, kiedy nie wiadomo gdzie się dokładnie jest? Po kierunku ścieżki wywnioskowałam, na której jestem, ale czy bliżej początku, czy raczej końca to już nie miałam pojęcia. Tak sobie więc truchtałam, a bardziej nawet szlam i rozpaczliwie rozglądałam się za jakimś światełkiem, które naprowadzi mnie na punkt. Jakikolwiek. I wyobraźcie sobie - światełko się pojawiło i naprowadziło mnie dokładnie na dwójkę.
Na trójkę już bardzo starannie ustawiałam azymut, wciąż przy tym walcząc z upartą lampką. Biec nawet nie próbowałam, tylko powoli dreptałam sobie w założonym kierunku. Udało się, nawet bez większych problemów. Bez problemów nawigacyjnych, bo inne owszem - teren rzucał mi kłody pod nogi i kilka razy cudem odratowałam się od upadku. 
Czwórka i piątka ku mojemu zdziwieniu weszły dość łatwo, ale nie ukrywam, że bacznie obserwowałam przemieszczające się po lesie światełka. W drodze na szóstkę trochę mnie zniosło i po raz kolejny zaliczyłam dwójkę. Ale w sumie to ta dwójka była prawie, prawie na azymucie:-) Do siódemki poszłam niemal po kresce, za to do ósemki po sporym łuku, a na koniec mało nie zwaliłam się do obniżenia, w którym stał punkt i to jeszcze żeby chociaż bezpośrednio na lampion, to nie - zniosło mnie w prawo. Dziewiątka litościwie była łatwa, pod warunkiem, że udało się bezstratnie dotrzeć do drogi nad Wisłą. Nie dość, że straszne krzaczory, to jeszcze mnóstwo powalonych drzew, no i marna widoczność. Na szczęście do drogi nie było daleko. Większość trasy do dziesiątki dawało się pokonać drogami, tylko na koniec pozostawał niewielki kawałek na azymut. No i ten kawałek mnie pokonał. Azymut mi się przekrzywił, punkt minęłam i poszłam dalej za tłumem. Nie wiem gdzie chciał dojść ten cały tłum, ale Małgosia na pewno chciała w to samo miejsce co i ja. Kiedy jednak ruszyła bardziej na północ, uznałam, że to jednak przesada i zostałam na miejscu. Skoro nie dało się azymutem, postanowiłam szukać po ukształtowaniu terenu. No i co z tego, że ciemno i nic nie widać? Punkt miał stać w wypustku obniżenia, więc postanowiłam włazić w każdą napotkaną dziurę, metoda macania czy stawiam nogi poniżej, czy powyżej poziomu. Metoda może i karkołomna, ale zdała egzamin i punkt wyczesałam. I co z tego, że zajęło mi to masę czasu? Czy mi się gdzieś spieszyło?
Do jedenastki szłam całkiem dobrze i w jakimś zaćmieniu umysłowym byłam pewna, że tak charakterystycznego miejsca to przecież nie przeoczę. Zupełnie zapomniałam, że przecież prawie nic nie widzę dalej niż na wyciągniecie ręki. Jeszcze dodatkowo kiedy z krzaków wyłonił się Piotrek z mojej trasy, byłam przekonana, że jestem w dobrym miejscu i zaraz zza krzaka wyskoczy lampion. No, nie wyskoczył. Oboje wiedzieliśmy, że to gdzieś tu, tylko gdzie??? Doszliśmy do ścieżki biegnącej już za punktem i tam ktoś chyba krzyknął gdzie jest lampion, a może poleciałam za światłem lampek, które nagle skumulowało się w jednym miejscu.
Na dwunastkę trafiłam idealnie, idąc po linii prostej - normalnie jak za dnia. Z tej radości, że mi tak dobrze poszło zupełnie się rozkojarzyłam i zamiast na trzynastkę, poszłam w dokładnie przeciwnym kierunku. Oczywiście cały czas byłam przekonana, że idę tam gdzie trzeba. Kiedy za ścieżką, która zresztą wydała mi się dziwnie mała, nie znalazłam lampionu, byłam kompletnie skonsternowana. No przecież powinien tu być! I tu nastąpił mój dogłębny upadek - musiałam zapytać zawodników z trasy Amator "gdzie ja jestem?" Obciach totalny, wstyd i hańba. Dobrze, że było ciemno, to może mnie nie zapamiętali i nie będą wytykać palcami. Nie wiem jakim cudem trafiłam z powrotem na dwunastkę i z niej namierzyłam się już poprawnie. No, prawie. Czternastki nie mogłam znaleźć, ale prawdę mówiąc było mi już obojętne. Wyszłam niemal do ulicy żeby mieć się skąd namierzyć, a ponieważ nie chciało mi się iść do skrzyżowania ścieżek, to namierzyłam się tak na oko. O dziwo - trafiłam. Piętnastkę zobaczyłam już z daleka, bo odblaskowy lampion dawał po oczach, ale nadrobiłam to na szesnastce - zniosło mnie w prawo i przeleciałam za daleko. Miałam już tak dość, że bezczelnie podpięłam się pod innych zawodników i nawet nie patrząc w mapę poszłam za nimi. Co prawda mogli mnie wyprowadzić na punkt z innej trasy, ale założyłam, że Kasia biega na tej co i ja. Siedemnastka była blisko budynku, więc wiedziałam, że wcześniej, czy później ją znajdę i tak się stało. Ponieważ z reguły gubiłam się na co drugim punkcie, więc osiemnastka musiała wywieść mnie na manowce. Znowu trochę biegłam za Kasią, ale i ona chyba miała tam drobny problem, więc odpuściłam śledzenie jej i zajęłam się bardziej patrzeniem w mapę. Patrzyłam, patrzyłam i w końcu wypatrzyłam. A że trochę naokoło? A kto bogatemu zabroni?
Na metę udało się trafić od pierwszego kopa, tyle, że po krzakach zamiast drogami. Nie pomyślałam o tym, że można sobie życie ułatwić. 
 
Meta! Metunia!
 
Tomek, który już dawno skończył swoją (dłuższą) trasę był wyraźnie zaniepokojony moją przedłużającą się nieobecnością i aż odetchnął z ulgą na mój widok. Nie dziwię mu się, gdyby jeszcze musiał iść mnie szukać...
Na metę dotarłam godzinę po najlepszym zawodniku mojej trasy, a osoba bezpośrednio poprzedzająca mnie w klasyfikacji miała nade mną dwadzieścia minut przewagi. Tak, mam najostatniejsze miejsce jeśli nie liczyć tych, którzy pominęli jakieś punkty. I bardzo, bardzo się cieszę, że udało mi się pokonać cała trasę, mimo tylu przeciwności losu. W sumie to była super zabawa:-)

Graficzny obraz mojej klęski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz