czwartek, 28 stycznia 2021

Dystans Stołeczny 8, czyli jak mnie wkręcili na maksa.

Na ósmy etap Dystansu Stołecznego zapisałam się tak z rozpędu, no bo przecież to Dystans. Dopiero po jakimś czasie uświadomiłam sobie, że biegać będziemy po ciemku i nie po parku, tylko po najprawdziwszym lesie. A w lesie to wiadomo - wilcze doły, krwiożercze bestie, partyzanci i nie wiadomo co jeszcze. Jednym słowem - niebezpiecznie. Nie lubię, boję się i unikam jak mogę, a tymczasem tak się dałam wkręcić. Już od południa miałam palpitacje serca i nadczynność żołądka i liczyłam na kolejne przypadłości, które w pełni tłumaczyły by moją rezygnację z zawodów. Jak na złość po południu polepszyło mi się, no to pojechałam.
Nad lampionem startowym stałam i stałam i nie mogłam się przemóc, żeby się odbić. Przepuszczałam kolejne osoby i wciąż nie byłam gotowa zmierzyć się z ciemnością. 
 
To biec or not to biec?
 
Dopiero wobec realnej groźby, że wystartuję ostatnia i nikogo już nie będzie w lesie, ruszyłam. I od razu głupio. Zamiast pobiec drogą, ja oczywiście wlazłam w największe krzaki, przebiłam się przez gęstwinę i.... wróciłam na drogę, z której tak ochoczo zeszłam. Dobiegłam do ostatniego skrzyżowania przed punktem, ustawiłam azymut, weszłam w las i... za nic nie mogłam znaleźć lampionu. Widziałam światełka wielu osób, ale w żaden sposób nie naprowadzały mnie one na punkt, bo były praktycznie z każdej strony. Wydawało mi się, że błąkam się tam już z pół godziny i coraz bardziej byłam skłonna poddać się i wrócić na start. Nawet zaczęłam już podążać w kierunku parkingu, ale jakiś litościwy człowiek pokazał mi gdzie mniej więcej iść i o dziwo, po chwili natknęłam się na lampion. Uffff.....
 
Najtrudniejszy był początek.
 
Skoro się udało, to postanowiłam iść dalej. Punkty 2, 3 i 4 były blisko startu i w każdej chwili mogłam zrezygnować. Dwójka weszła gładko, co mnie trochę podniosło na duchu. Dookoła wciąż pojawiały się światełka, więc czułam się w miarę bezpiecznie. Szkoda tylko, że tak krótko, bo w drodze na trójkę zauważyłam, że jestem zupełnie sama i nawet się zastanawiałam, czy aby na pewno idę w dobrym kierunku. Mapa mówiła, że w dobrym. Punkt miał być w samym środku sporej zieloności, nie było więc szans, że zobaczę go z daleka. Przedzierałam się więc, rozpaczliwie szukając wzrokiem jakiegokolwiek światełka, ale nic. I nagle zobaczyłam lampion. Tak znienacka. Jak ja się ucieszyłam! Kawałek za lampionem pojawiło się pierwsze światełko. To Karolina, która na mój widok ucieszyła się nie mniej, niż ja na jej. 
W drodze na czwórkę pomyliły mi się skrzyżowania Przedarłam się (wciąż ten młodnik) do pierwszego i nie wiem skąd ubzdurało mi się, że jestem przy drugim i dalej trzeba już na azymut. Dziwiło mnie tylko to, że wszyscy inni zawodnicy (którzy nagle pojawili się na drodze) lecą w innym kierunku niż ja. Twardo jednak ruszyłam po swojemu. Na szczęście nieprzychylny człowiekowi teren powstrzymał mnie na tyle długo, że zdążyłam ogarnąć te skrzyżowania i czym prędzej pobiec na właściwe. Oczywiście w międzyczasie wszystkie światełka już zdążyły zniknąć z pola widzenia. Tłum, który przeszedł przede mną, wydeptał mi ścieżkę, która choć mało widoczna po ciemku, ale doprowadziła mnie na punkt.
Na piątkę był dluuugi przebieg. Najpierw kawałek przyjemnym lasem (o ile w nocy las może być przyjemny) a potem teren tak kijowy, że bałam się czy nóg nie połamię, albo nie powyrywam z d.... (jak na grzybobraniu) przy skakaniu z bruzdy na bruzdę. Odetchnęłam dopiero na drodze. Jeszcze tylko musiałam znaleźć skrzyżowanie, z którego planowałam się namierzyć, a z którego zniosło mnie w lewo i potem już z górki. To znaczy w przenośni, bo w terenie to akurat zaczął się teren z górkami i obniżeniami. 
Do szóstki niemal po linii prostej. Bardzo prawdopodobne, że i tam trafiłam na wydeptaną ścieżkę, choć akurat chodzenie po prostej na ogół nieźle mi wychodzi. Do siódemki leciałam za jakimś światełkiem, ale ponieważ przebieg był długi, to oczywiście nie byłam w stanie nadążyć. Trochę po śladach, ale głównie wpatrując się w kompas, jakoś trafiłam.  Między siódemką a ósemką był dość wysoki wał ziemny. Jasne - można było go obejść, nawet daleko nie było, ale czy ja tam byłam dla przyjemności?  I co? Głupiego wału nie pokonam. Oczywiście, że poszłam po kresce, trafiając idealnie na punkt. 
 
Na skróty.
 
Nie powiem, z lekka się nawet rozochociłam i przestałam myśleć o dzikich zwierzętach i partyzantach. Przypomniało mi się o nich w młodniku, przy dziesiątce, bo przyszło mi do głowy, że młodnik to idealna kryjówka dla dzików, wilków i tygrysów szablozębnych.  Miałam wątpliwości czy lepiej skradać się cichutko, czy wręcz przeciwnie iść z pieśnią na ustach, żeby przepłoszyć ewentualnego napastnika. Przy moich zdolnościach wokalnych to nawet miałoby sens. Tak sobie rozmyślałam, zamiast porządnie nawigować i w efekcie punkt mi się zgubił w tym młodniku, a raczej w ogóle nie znalazł.. Dopiero jak trafiłam na rowek, to wiedziałam w którą stronę iść. Przy punkcie spotkałam Krzysztofa i bardzo się ucieszyłam, że to on, a nie na przykład dzik i że nie muszę śpiewać. I tak bym przecież z przerażenia nie wydobyła z siebie żadnego innego dźwięku jak tylko: aaaaaaaa!!!!!!
Jedenastka, dwunastka i trzynastka były o tyle łatwe, że znowu pojawiły się światełka wskazujące kierunek, a i niezłe inostrady były już wydeptane do tej pory.  Na drodze przed czternastką znowu spotkałam Karolinę, z lekka nie wiedzącą gdzie jest i w ogóle mającą latarkowe przygody na trasie. Jak dobrze, że moja czołówka działała bez zarzutu.
W sumie na piętnastce to już trochę odetchnęłam z ulgą, bo szesnastka miała być przy znanym mi płocie, siedemnastka nad jeziorem, czyli oba punkty łatwe i nie do przeoczenia, a potem to już blisko do mety, a jak blisko, to wiadomo, że jakoś to będzie. I faktycznie - jakoś to było. Nawet nie przeszkadzał mi brak światełek w okolicy (bo przecież wszyscy byli już na mecie), bo byłam pewna, że dam radę.  Oczywiście w lesie byłam tak długo, że Tomek dawno ukończył swoją dłuższą trasę i czekał na mnie przy lampionie metowym. 
 
Na mecie

Wkroczyłam dumna i blada, bo oto chyba pierwszy raz w życiu samiusieńka, po ciemku, w groźnym terenie pokonałam cały dystans, znalazłam wszystkie punkty i cała i zdrowa (przynajmniej na ciele) wróciłam na metę. Jakiś medal mi się należy za odwagę, czy chociaż dyplom, czy co...

I na koniec fotka rodzinna.

1 komentarz:

  1. Doszły mię słuchy, że na trójce to wcale nie była Karolina, tylko Zuza. Po ciemku wszystkie koty są czarne, a wszyscy ludzie to Karoliny:-)

    OdpowiedzUsuń