czwartek, 31 marca 2022

ZAW-OR

W niedzielę odbył się ZAW-OR, a na nim podsumowanie chodzonego InO za ubiegły rok, więc Tomek musiał wystąpić służbowo jak wręczodawca dyplomów i nagród. Tak się przejął swoją rolą, że świtkiem wygnał mnie z łóżka, bo już natentychmiast trzeba jechać żeby się nie spóźnić. W efekcie byliśmy na miejscu niemal godzinę przed czasem. Bazą imprezy były bunkry na Dąbrowieckiej Górze. Byliśmy tam już kiedyś, ale miejsce tak atrakcyjne, że warto było je znowu zobaczyć. Ponieważ czasu mieliśmy od groma, więc obejrzeliśmy dokładnie z zewnątrz i wewnątrz. 

Niedziela nie była już tak ciepła jak sobota i chodziłam zakutana we wszystko co wzięłam.


Tomek musiał wszędzie wleźć.

Kiedy już dotarła większość uczestników, odbyla się część oficjalna, Tomek wręczył, co miał wręczyć i dopiero wtedy mogliśmy ruszyć na BnO.

Mistrzowie i wicemistrzowie w pełnej krasie.
 
Tak prawdę mówiąc, to w ogóle nie chciało mi się biegać - byłam totalnie niewyspana po zmianie czasu, zmarznięta i znudzona długim czekaniem. Ale z drugiej strony - co miałam zrobić? Siedzieć, marznąć i czekać na Tomka? To już jednak lepiej pobiec.

Szukanie trójkąta startowego na mapie.
 
Ruszyłam. Do jedynki biegło się grzbietem wydmy, więc łatwo było utrzymać kierunek, nawet bez patrzenia na kompas. Niestety, już drugi punkt okazał się zdradliwy. Zniosło mnie w prawo (jak zwykle), ale naprawdę odrobinkę i musiałam minąć lampion w niewielkiej odległości, nie zauważając go. Niby na mapie były jakieś granice kultur, różne odcienie zielonego, ale w lesie zupełnie tego nie widziałam - las jak las. Kiedy w oddali zobaczyłam kolejną ścieżkę, zawróciłam. Kierując się na odwrócony azymut wyszłam idealnie na punkt.
Przy kolejnych punktach częściej spoglądałam na mapę i kompas i do szóstki szło idealnie, aczkolwiek niespiesznie, bo nogi w ogóle nie chciały ze mną współpracować, a i cały człowiek był jakiś omdlewający i bezsilny. Przed siódemką znowu zniosło mnie na prawo, ale na szczęście charakterystyczny układ górek szybko naprowadził mnie na właściwy ślad.
Gdzieś w międzyczasie dogoniła mnie Marzena, a ponieważ biegłyśmy na tej samej mapie, wyglądało, że dalszą część trasy pokonamy razem. No, chyba że zostanę w tyle, co akurat tego dnia było bardzo prawdopodobne. Aż do dziesiątki nadążałam za nią, chociaż nie było łatwo, mimo że ona szła, a ja chwilami biegłam. Na jedenastkę zamiast iść drogą, jak wszelka logika nakazywała, mi się zebrało na azymuty i w efekcie nie dość, że się zmęczyłam na górkach, to przeszłam obok lampionu nie zauważając go i poszłam dalej. Co prawda daleko się nie wracałam, ale pod górkę. Jedenastka na szczęście była ostatnim punktem, a meta blisko. Już na ostatniej prostej, tuż przed wybiegnięciem na drogę, las chwycił mnie za gardło i myślałam, że normalnie zadusi. Jakaś gałąź owinęła mi się na szyi i nie chciała puścić. Na szczęście udało się uwolnić. Czas oczywiście miałam haniebny, aczkolwiek nie byłam ostatnia, ale to jakiś cud. 
Nie wiem dlaczego tak się dzieje, ale jak w organizacji jakiegoś BnO bierze udział Andrzej K., to ja zawsze mam jakieś problemy - albo nawigacyjne, albo z poruszaniem nogami. Jakieś złe fluidy, czy co?

Niby ślad nie wygląda tragicznie, ale to dlatego, ze nie pokazuje mojego tempa:-)
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz