niedziela, 18 października 2015

Urwał! Urwał! Urwał! I czołóweczki....

Odrywanie mnie od lektury kryminału, zwłaszcza w momencie, kiedy wszystko zaczyna się wyjaśniać, zdecydowanie nie jest najmądrzejszym pomysłem. T. miał dużo odwagi, kiedy wczoraj, w kulminacyjnym momencie akcji, przypomniał mi o "Czołóweczkach"..
- Co ja narobiłam?! Co ja narobiłam?! - rozbrzmiewało w samochodzie, kiedy już mentalnie oderwałam się od treści książki i uświadomiłam sobie na co się zgodziłam. Szczególnie, że ciemna noc, mgła i deszcz nie zachęcały do spacerów, a tym bardziej biegów po lesie.
- Robisz to z miłości do mnie - sugerował T., mi jednak trudno było utożsamić miłość z kompletnym zidioceniem, jakie na mnie spłynęło. Zamiast leżeć pod kocem z książką w jednej ręce, a kieliszkiem wina w drugiej, oddalałam się od domu w ciemną, zimną, mokrą i nieznaną dal.
O wyznaczonej godzinie startu, po odliczeniu: 10, 9, 8, 7, 6, 5, 4, 3, 2, 1 wszyscy ruszyli biegiem (oczywiście poza rowerzystami i MnO) w stronę lasu. Myślałam, że na jego skraju zatrzymamy się, namierzymy, policzymy ścieżki i odległości i spokojnie znajdziemy lampion. Ale gdzie tam, T. nawet nie zwolnił, więc co było robić - pobiegłam za nim. Efekt był taki, że po chwili znaleźliśmy się nie wiadomo gdzie, w związku z czym szukanie lampionu mogło się odbyć tylko na oślep, metodą prób i błędów. Zanim zdążyłam nas umiejscowić na mapie T. już podbiegał w którąś stronę, więc ja za nim i w efekcie wciąż nie wiedziałam gdzie jestem. Po półgodzinie bezowocnego miotania się to tu, to tam zaproponowałam powrót na skraj lasu i namierzenie się według starych, dobrych zasad MnO. Pomogło i wreszcie mieliśmy nasz pierwszy punkcik.
Gdzieś w okolicach drugiego, czy trzeciego zaliczyłam pierwszą glebę, co jeszcze bardziej pogorszyło mój i tak nie najlepszy nastrój. Narastał we mnie bunt. Nie byłam w stanie jednocześnie biec, unikać korzeni i łapiących za nogi jeżyn, patrzyć w mapę i otaczającą rzeczywistość, szczególnie, że oprócz naturalnej ślepoty skutecznie uniemożliwiała mi to mgła. Do szału doprowadzało mnie, że muszę bezmyślnie lecieć za T. nie wiedząc skąd, dokąd i którędy. Przestudiować mapy nie miałam kiedy, no bo przecież trzeba biec.
Kiedy przy próbie sforsowania rowu trzy razy wpadłam do niego, moja znajomość "łaciny" znacząco się rozszerzyła. Z zakamarków pamięci wyłoniły się wszystkie kiedykolwiek usłyszane słowa, których dama nawet nie powinna znać. Dama co prawda ze mnie żadna, ale raczej staram się wysławiać poprawną polszczyzną.
W T. chyba duch też trochę podupadł, bo nie proponował biegu do dalszych punktów, a jedynie za rzeczkę, wzdłuż niej i powrót do bazy. Szczególnie spodobał mi się ten powrót.
Starałam się nie narzekać za bardzo, ale wewnętrzne emocje rozszarpywały mi wnętrzności na strzępy. Kiedy na ostatniej prostej T. pobiegł do przodu i zniknął mi z oczu, szalejąca we mnie furia zwyciężyła. Zwinęłam mapę, postanowiłam wyrzucić kartę startową i wrócić do bazy. Niestety, nie miałam nożyczek żeby odciąć swoje dane osobowe (parszywy laminat), a co sobie moim nazwiskiem (napisanym zresztą na karcie z błędem) ktoś będzie gębę wycierał. Tym sposobem karta ocalała.
Statecznym krokiem, nie zbaczając po żaden więcej punkt po drodze, z marsową miną wróciłam do bazy. Gdyby wzrok mógł zabijać, organizator całego tego przedsięwzięcia padłby na miejscu martwy.
T. w bazie nie było - ewidentnie gdzieś zaginął w akcji. Z tego stresu i wściekłości zeżarłam kilka kawałków czekolady, co oczywiście zniweczyło wysiłek tracenia kalorii i  nawet mój bezmyślny bieg za T. okazał się do niczego nieprzydatny.
Po chwili wszyscy zaczęli masowo wracać, bo kończył się limit czasu. Wrócił i T., którego zniosło z trasy po jakiś zapomniany punkt.
Na koniec jeszcze organizator zarządził zbiorową fotkę, do której z całych sił, ale raczej bezskutecznie, usiłowałam wyszczerzyć zęby i wolę nawet nie myśleć jaki efekt wyszedł.Wreszcie wsiedliśmy do samochodu i ... po godzinie wreszcie dowiedziałam się kto zabił.





                  Ćwiczę uśmiech do wspólnego zdjęcia:

1 komentarz: