niedziela, 25 października 2015

Podkurek na okrągło, czyli etap pierwszy.

Przed Podkurkiem postanowiliśmy wyspać się we własnych łóżkach, więc do Nowej Wsi (Starej, ale dla mnie nowej, bo nie znałam wcześniej:-) wyruszyliśmy dopiero w sobotę rano. Miało to tę zaletę, że byliśmy wypoczęci i tę wadę, że straciłam całą integracyjną część imprezy ze śpiewami na czele, co to się na nie tak nastawiałam. Buuuu:-( Co prawda gdy po przyjeździe zobaczyłam małą, wypełnioną po brzegi ludźmi salę gimnastyczną, to mój żal trochę zmalał. Ale tylko trochę.
Na otwarciu, które nie było tak uroczyste jak przy poprzednich edycjach (bez przemówień lokalnych oficjeli, których nie było) dowiedzieliśmy się, że w zasadzie to impreza jest nie do końca legalna, przebywamy niemal w lokalu wyborczym i w związku z tymi okolicznościami powinniśmy być bezwonni, niesłyszalni i niewidzialni. Po wizycie w sali gimnastycznej od razu wiedziałam, że największy problem może być z bezwonnością:-)
Po otrzymaniu map na pierwszy etap, każdy chyłkiem wymykał się do lasu, starając się nie zwracać na siebie uwagi lokalnej ludności.  Mieliśmy nadzieję, że nasz turystyczny look (odzież, plecaki) oraz mapy w rękach nie zostaną zauważone i skojarzone z Podkurkiem.
Mapa składała się z samych kółek. Autor musiał być nieźle zakręcony przy jej robieniu. Do kółka wchodziło się jedną strzałką, a wychodziło inną, a czasem nawet była możliwość dwoma.  Do pierwszego punktu wszyscy doszli bezproblemowo, bo trzeba by dużo samozaparcia, żeby tam nie dojść, ale po spisaniu kodu z lampionu trzeba było podjąć decyzję, w która stronę ruszyć, bo wyjścia z kółeczka były dwa. Jedno wyjście kusiło, a drugie nęciło:-) Zrobiliśmy kilka kroków w jednym kierunku, zawróciliśmy, spróbowaliśmy w drugim i wciąż nie mogliśmy podjąć decyzji. W końcu postanowiliśmy iść drogą, bo wygodniej. Wytypowaliśmy sobie kolejny wycinek i bardzo staraliśmy się dopasować rzeczywistość do mapy. Razem z nami usiłował tego dokonać M. G. z tezetów, bo ich mapa była niemal identyczna, tylko kółeczek więcej i inaczej ponazywane. Po kolejnej nieudanej próbie, w końcu wpadliśmy na pomysł zmienienia kółeczka i od razu było lepiej. Kolejność potwierdzania punktów miała być naprzemienna - punkt oznaczony literą, punkt oznaczony liczbą i tak na zmianę. Trochę nas zdziwiło gdy po A1 znaleźliśmy się na A2, więc po krótkiej naradzie postanowiliśmy iść dalej. Przy dwójce było już tłoczno, ale dopchaliśmy się do lampionu.
Nie przyszło nam do głowy, że autor dla ułatwienia ustawił kolejność: 1-A-2-B-3-C i tak dalej, więc kombinowaliśmy z wycinkami jak koń sołtysa pod górę. Niektóre rozpoznawaliśmy od razu, niektóre w żaden sposób nie chciały nam nigdzie spasować, szczególnie przy próbach wstawienia ich w złe miejsce. Punkt 4A w żaden sposób nas nie przekonywał, ale ponieważ wszyscy brali (szczególnie ci wszyscy, którzy zwykle wygrywają), więc i my, mimo wewnętrznych oporów spisaliśmy kod.
Niektóre wycinki dostarczały nam szczególnych wrażeń za sprawą roślinności i urozmaiconego w dziury, korzenie i gałęzie podłoża. Szczególnie T. poddał się ich urokowi i co jakiś czas przypadał nagle do ziemi, chyba zainteresowany jakimś szczególnym sposobem ukształtowania terenu. Co prawda po powstaniu minę miał zawsze zbolałą, ale może dlatego, że kontakt z ziemią , aczkolwiek intensywny, to jednak widocznie był za krótki i wywoływało to jakiś niedosyt wrażeń.
Na zakończenie i deser etapu dostaliśmy lopkę. Tak gdzieś po przejściu 3/4 zorientowaliśmy się, że idziemy lopką stowarzyszoną. Już prawie po dojściu na metę T. stwierdził, że wróci i przebije pierwszy punt lopkowy. Ja zostałam już na mecie i chwilę po jego odejściu zorientowałam się, że właściwie to stoję pod ostatnim lampionem lopki i T. nic do przebicia nie znajdzie.  Niestety, plecak z jego telefonem trzymałam w ręku i nie miałam jak go odwołać z trasy. Tym sposobem nabiliśmy trochę chudych minut i wysiłek włożony w cały etap poszedł w krzaki.
A miało być tak pięknie....

c. d. n.

2 komentarze: