poniedziałek, 12 października 2015

Kiedy Smok zieje mrozem ...

Z piątku pamiętam wyrywki. Nie żeby coś, na trzeźwo i bez używek, ale w lekkim amoku. W drodze do Białegostoku telefon od B. S.:
- Przed Supraślem w parku tezetów ...
No kurka! Jakim parku tezetów????? Już się dorobili parku swojego imienia??? Jeszcze nawet na trasę nie wyszli!
Dopiero T. udało się dojść do porozumienia z B. i okazało się, że chodzi o parking, gdzie będzie start trasy TZ. Mówiąc skrótem - tam się spotkaliśmy i razem pojechaliśmy do bazy. Na parkingu czekał już D. M. z A. K. Przydzielony nam na bazę budynek miał, jak każda rzecz, swoje zady i walety. Waletem była duża przestrzeń do dyspozycji, zadem - brak dostępu do hali sportowej oraz (albo przede wszystkim) parametry sal noclegowych - jedna ciemna i zatęchła, ale z temperaturą trochę powyżej zera stopni Celsjusza, druga jasna, zamykana na klucz, ale z temperaturą trochę powyżej zera bezwzględnego.  Ze względu na kluczowe kwestie, czyli zamek w drzwiach, dla siebie wybraliśmy tę drugą (w końcu trzeba strzec map i wzorcówek). Bardzo potem tego żałowaliśmy, ale nie mieliśmy wyboru.
Mi i T. przypadła rola przygotowania bazy na przyjęcie uczestników, reszta pobiegła do lasu stawiać swoje trasy. Zrobiliśmy co w naszej mocy żeby stworzyć przytulną, rodzinną atmosferę: Nakazaliśmy pisemnie zmienić obuwie od razu po wejściu paru kroków w głąb korytarza,  opisaliśmy drzwi, za którymi robi się siku i dokonuje ablucji (ważne żeby nie robić tego byle gdzie), oznaczyliśmy pomieszczenia, w których się śpi, żeby nam jakieś zombi po nocach nie wędrowało korytarzami, no i rzecz najważniejsza - założyliśmy biuro zawodów. Jeszcze tylko przebiegłam się po terenie zewnętrznym znacząc (nie, nie moczem) drogę dojścia od wjazdu do bazy i prawie wszystko było gotowe. Coś tam w biegu jeszcze przełknęliśmy z naszych zapasów i już czekaliśmy w blokach startowych, żeby iść rozwiesić trasy T. W końcu doczekaliśmy się zmienników i ... ogary poszły w las! To znaczy my poszliśmy, ale ogary fajnie brzmi.
T. usiłował jakoś sensownie podzielić teren, gdzie kto ma się wieszać, ale i tak sporą część trasy przeszliśmy razem. Końcowy odcinek to już obowiązkowo razem, bo zastał nas zmrok, a mieliśmy tylko jedną latarkę. Z tej ciemnoty jeden lampion powiesiliśmy niezbyt dokładnie, bo jak g.... widać na wzorcówce, to i efekty takie.
Kiedy wreszcie, po ciągnącym się w nieskończoność czasie, wyszliśmy z lasu, mój żołądek trawił sam siebie. Od razu skierowaliśmy się więc do Jarzębinki, a tam właściciele już stali z kluczem w ręku żeby zamknąć bar. Ale wiadomo - biznes is biznes, a klient nasz pan, więc wrócili jeszcze do kuchni dać nam na wynos, co tam mieli. W tym zamieszaniu, jak się w bazie okazało, dostaliśmy zamiast dwóch porcji, aż trzy. Nie zmarnowały się oczywiście:-)
W końcu zaczęli przybywać pierwsi uczestnicy, których po obdarowaniu pakietem startowym (te dylematy - brać odblask różowy, czy niebieski?) od razu usiłowaliśmy, w swej wredności, wypchnąć za drzwi, namawiając, a to na trino, a to na mini InO. Trzeba przyznać, że ze sporymi sukcesami, chociaż podejrzewam, że na ich decyzję mogły mieć też wpływ wspomniane parametry sal, w których przyszło nam wszystkim przebywać. A dodam, że na korytarzach temperatura była tylko o pół stopnie wyższa. Nadszedł jednak moment kiedy wszyscy wrócili i można było iść spać.
Z kranów i natrysków lała się ciepła woda i każdy chciał przebywać w łazience jak najdłużej. Do tego stopnia, że niektórzy przenieśli tam swoje legowiska! Padła też propozycja, żeby zostawić odkręconą wodę na całą noc, to może baza trochę się ogrzeje. Z zupełnie niezrozumiałych dla mnie przyczyn, propozycja ta upadła:-(
Przezornie do śpiwora weszłam w leginsach, grubych skarpetach i i ocieplanej bluzce z długim rękawem. Po półgodzinie wstałam naciągnąć jeszcze softshell. Próba zaśnięcia nie powiodła się jednak i po kolejnej półgodzinie wyciągnęłam z plecaka szybki mózg (w sensie komin) na głowę. Przedygotałam kolejny odcinek czasu i sięgnęłam po ostatnią deskę ratunku - ocieplaną kamizelkę, którą narzuciłam na śpiwór. Amplituda drgań zmniejszyła mi się do akceptowalnego poziomu.


Kiedy przestałam dzwonić zębami i zagłuszać tym inne dźwięki, doszły mnie gdzieś z korytarza dźwięki gitary i śpiewy. Od razu przypomniały mi się młode lata w Kolibie, czy innych chatkach studenckich i bazach namiotowych, gdzie był to naturalny odgłos towarzyszący nad ranem zasypianiu. Poczułam się od razu trzydzieści lat młodsza, energicznie rozprostowałam całego człowieka i ... mało nie wrzasnęłam z bólu - zmęczone dygotaniem mięśnie złapał skurcz - tak będzie od pasa w dół, a przynajmniej takie miałam odczucie. Obolała i wyczerpana w końcu zasnęłam, a po chwili zadzwonił telefon (tak, wywiesiłam swój numer telefonu na drzwiach wejściowych - he, he), bo kolejni uczestnicy właśnie dojechali i koniecznie chcieli wejść do budynku. Tak, jakby w budynku było cieplej niż na zewnątrz. Litościwie Z. M. zeszła do nich i nie musiałam opuszczać letniego (bo przecież nie ciepłego) śpiworka. Znów udało mi się zasnąć, żeby już po chwili zerwać się na dźwięk budzika.
Nastał nowy, piękny, zimny dzień.

c. d. n.

5 komentarzy:

  1. Prawdziwa InOczka - nawet podczas snu musi mieć blachy przy sobie ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bo to była "nowa blacha" - ta schowana "pod poduszką by "nie zmarzła"

    OdpowiedzUsuń
  3. Jestem z nimi silnie związana emocjonalnie.

    OdpowiedzUsuń
  4. A śniły Ci się jakieś trinoki i lampionoki? :)

    OdpowiedzUsuń
  5. No kiedy, jak się co chwilę budziłam??

    OdpowiedzUsuń