niedziela, 25 października 2015

Pyton w kropki.

Etap drugi to lopka ciągnąca się niczym pyton z jednej strony mapy na drugą, a w tę lopkę musieliśmy jeszcze  dopasować kilka wycinków. Niby nic trudnego - mapa zorientowana, skala podana, miejsca łączenia się wycinków z lopką zaznaczone - nic tylko iść i podbijać punkty. Do pierwszego nielopkowego lampionu daleko - prawie kilometr, ale w nagrodę punkt łatwy do znalezienia - wystarczyło pójść kawałek rowem. Już się nam michy zaczęły śmiać, że tak dobrze idzie, "już był w ogródku, już witał się z gąską".
Zdychać zaczęło przy pierwszej kropce. Już z daleka zobaczyliśmy spore skupisko luda medytującego nad swoimi mapami. Zobaczyć inowca bezradnie wpatrującego się w mapę - zły znak!
Stanęliśmy i my (jak wszyscy, to wszyscy - babcia też!) i zaczęli kombinować. T. po obejrzeniu mapy poleciał w krzaki obwąchać teren, ja postanowiłam wleźć na pobliską górkę, bo to i widoki lepsze i perspektywy szersze. Poza tym inni też tam szli, to ja co? Gorsza? Na szczycie górki dumnie, niczym sztandar powiewał lampion. No dobra, nie powiewał, bo był porządnie przypięty, ale od czego wyobraźnia? Rozentuzjazmowana, z niecierpliwością wypatrywałam T., a kiedy wreszcie nadszedł, to zamiast się ucieszyć - zaczął wybrzydzać. Ot, tak żeby nie wyjść z wprawy, bo punkt oczywiście wziął.
Musieliśmy zdecydować co dalej - iść do drugiej kropki, czy szukać PK Y. Ponieważ Y postawiony był na niczym (czysta biel kartki), łatwiejsze wydało nam się pójście dalej lopką. Co niektórzy, sądząc, że wiemy co robimy, postanowili iść naszym śladem. Nie wiedzieli jednak - podobnie, jak i my - że liczenie odległości zaczęliśmy ze złego miejsca i nie było szans, żeby dojść dokładnie tam, gdzie chcieliśmy. Nic się nam nie zgadzało. Wytypowany wycinek za nic nie chciał się wpasować w zastany krajobraz, pozostałe wycinki nie pasowały jeszcze bardziej. Ganialiśmy po rowach, co to widać było, że świeżo wykopane, a w głowie wciąż tłukły nam się słowa organizatorów, że aktualność map przeminęła z wiatrem wieki temu. W końcu spisaliśmy kod z jakiegoś lampionu, który był najbardziej prawdopodobny, bo jedyny napotkany.  T. jednak wciąż coś nie dawało spokoju i krążył po okolicy niczym pies myśliwski. Ponieważ po każdym okrążeniu wracał w to samo miejsce nie latałam za nim, tylko siadłam na rowie i wpatrywałam się w mapę, czekając na olśnienie, czy inny cud.  Cud długo nie chciał nastąpić. Czas leciał, a my wciąż w lesie. W końcu jednak T. zarządził żebym tym razem poszła za nim, przegnał mnie po lesie to w prawo, to w lewo, to przed siebie, to z powrotem, po czym gładko wyprowadził na jedyny właściwy i słuszny lampion. Jak to zrobił? Nie wiem!
Postanowiliśmy iść na trzecią kropkę i trochę zdziwiliśmy się, kiedy przed nami wyrosła góra z kropki pierwszej. No, ale skoro już tam byliśmy to nie pozostało nam nic innego jak namierzyć się na igreka, co to nie wiadomo na czym miał być. Z igreka zeszliśmy do trzeciej kropki. Tam rozeszliśmy się w dwie przeciwne strony żeby zbadać teren, a kiedy już wiedzieliśmy, że droga ciągnie się i w prawo i w lewo (co nie było jakąś specjalną niespodzianką) zaczęliśmy dopasowywać wycinek. Drogą eliminacji wyszło nam, że to musi być E. T. bohatersko wlazł w zarośla, ja pilnowałam drogi żeby ktoś nie ukradł, bo gdzie by wtedy wrócił?
Zet na niczym udało się upolować, a punkt przy czwartej kropce był już tak jednoznaczny, że nie ma się co nad nim rozwodzić.
Na koniec, już na terenie miejskim, zostały nam kropki 5 i 6, do których łatwo dopasowaliśmy nazwy punktów - H i B oraz numery transformatorów. Organizatorom poszło trochę gorzej i dopasowali je na odwrót, a ponieważ nie dali sobie przetłumaczyć pomyłki, wszyscy jak jeden mąż dostaliśmy w wynikach punkty za opis :-).
Po znalezieniu ostatniego punktu z lopki zostało nam jeszcze tylko zadanie: podaj azymut z drugiego PK na LOP do PK 5. Zadanie właściwie było niewykonalne, bo punkty na lopce można zbierać w dowolnej kolejności i punkt drugi dla każdego mógł być inny, a do tego wszystkiego w ogóle nie było PK 5. Owszem, była kropka oznaczona cyfrą 5, ale punkt nazywał się H (lub B w wersji organizatorskiej). Prześledziliśmy więc proces myślowy jaki musiał zajść w głowie autora zadania i mimo oporów wewnętrznych podaliśmy dość dokładny azymut.
Jak na etap pucharowy to punkty na niczym, abstrakcyjny opis zadania i upór w kwestii PK B i H trochę (mocno) nas zdziwiły i czując, że mamy pełne podstawy do tradycyjnego "bicia autora" czuliśmy się bardzo zawiedzeni jego nieobecnością. Trudno, nastukamy mu innym razem.

c. d. n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz