czwartek, 12 listopada 2015

Bo relacja musi być!

Niektórym coś tu u mnie hula, więc siedli i napisali:-))))
No toż przecież kawałka miejsca nie będę nikomu żałować. Zresztą relacja musi być!



To już prawie połowa listopada, a na blogu u R.Ł. pustki, tylko wiatr hula po stronie. Spieszę więc zapełnić tą niewątpliwą lukę i tym razem, z subiektywnej pozycji organizatora, a nie jak to zwykle bywa, kąśliwego uczestnika, pragnę zdać relację z ostatniego InO.
Odbyło się ono w Dzień Niepodległości, stąd i jego swojsko brzmiąca nazwa „Independence Day”. Już w fazie przygotowawczej pojawiły się zarzuty, że pomyliłem daty i miejsca, że kalam narodowe świętości i takie tam dyrdymały. W końcu w Klubie niemal sami drwale (drwalki) i nic, tylko drwa rąbią i rzucają kłody pod nogi. Ja natomiast miałem wizję i oto na imprezę, jak nigdy (no może prawie nigdy) zawitał zespół, który po polsku ani me, ani be, ani kukuryku, ale w języku Sasów to i owszem.
To tyle dygresji. Przejdźmy do samej imprezy. Przygotowania zaczęły się już koło południa i oczywiście, jak przystało na porządną imprezę, nie od drukowania map, pakowania lampionów czy kart startowych (to wszystko zrobiłem kilka dni wcześniej), ale od zapewnienia sobie ochrony przed ewentualnie niezadowolonym z organizatorów tłumem uczestników – bo nigdy nie wiadomo, za co się oberwie. A to trasa za długa, punkty nie tam gdzie powinny, kredki tępe, a deszcz pada i temu podobne. No tak, a jak najlepiej taką ochronę sobie zapewnić? Cóż, ja wybrałem gorącą herbatę. Wiadomo. Jak uczestnik wraca z trasy, zwykle biegiem, bo czas mu się skończył, a minuty drogie, to i zziajany jest i pić mu się okrutnie chce. Ja mu wtedy proponuję ciepłą (mocno) herbatkę. On pije łapczywie, język sobie sparzy i już chęci do biadolenia maleją, bo im więcej się biadoli to i język bardziej boli. A że pogoda zapowiadała się paskudna, a i powodów do bicia organizatorów mogło nie brakować, to ja tej herbatki zrobiłem z 10 litrów, co by na pewno nie zabrakło. I tak wyposażony w oręż do walki z uczestnikami oraz godzinową prognozę pogody, która sugerowała pojawienie się opadów dopiero po zmroku, gdy trasa będzie już stała, wsiadłem do samochodu i ruszyłem na start.
Rozstawianie punktów szło mi całkiem sprawnie, choć pracy było dużo, gdyż postanowiłem nie iść na łatwiznę i zakręcić w głowach uczestnikom, zarzucając ich wręcz lampionami. Tym razem problemem nie było znalezienie lampionu, gdyż cały las był nimi usiany (poszedł na to cały posiadany przeze mnie zapas), ale stwierdzenie, który jest właściwy. No i poszło. Jak na razie prognoza się sprawdzała, las był suchy i nawet ani razu się nie zgubiłem – normalnie sielanka. A potem się zaczęło. Gdzieś w połowie trasy, najpierw zaczęło mżyć, potem padać, aż wreszcie lunęło. Schronienia brak, drzewa potraciły dawno liście, a sosny, ze swoim marnym igliwiem, nie dawały żadnej ochrony. W oddali zamajaczył mi jakiś paśnik, no ale ja przecież nie jeleń, a jego mizerny daszek nie gwarantował żadnej osłony. Cóż było robić. Sprawdziłem kierunek wiatru, wlazłem za szeroki pień brzozy i czekam. A deszcz pada, pada, pada. Kurtka nieprzemakalna przemokła, spodnie też, więc znudziło mi się to czekanie i poszedłem dalej stawiać trasę. I tak bardziej zmoknąć już nie mogłem. Na szczęście, gdy ja ruszyłem, deszcz też sobie poszedł. Potem jeszcze tylko obszczekały mnie jakieś miejscowe psy i szczęśliwy, że trasa rozstawiona, wróciłem do samochodu. Tam przebrałem się w suche rzeczy, aby swym mizernym widokiem nie zniechęcić uczestników i pełen niepewnych myśli, czy aby znajdą się jacyś desperaci gotowi przyjść w taką pogodę na imprezę, włączyłem tryb czuwania.
Pierwsi zawodnicy zjawili się już sporo przed godziną rozpoczęcia zawodów, wkrótce potem zaczęli nadciągać kolejni, tak, że ostatecznie przyszło ich ćwierć setki. A. K. posadziłem w sekretariacie, sam tymczasem wziąłem się za rozdawanie map. Mapa była całkiem prosta, 5 wycinków (dwa biegowe, dwa lidary i jeden orto), wszystkie poobracane, każdy w innej skali, a na deserek dwa zlustrowane – czyli takie TP++ = TO. I to „O” było tutaj chyba najważniejsze, bo niemal wszyscy zrobili taaaakie oczy i zamiast iść do lasu potwierdzać punkty, siedzieli, siedzieli, siedzieli … i myśleli, myśleli, myśleli. Wreszcie na starcie zaczęło się rozluźniać. Ci co się im wydawało, że już wszystko wiedzą, ruszyli z kopyta, a inni, nie mając i tak nic do roboty, poszli za nimi. I tak zostałem znowu sam.
Jakiś czas później, a dokładniej prawie trzy godziny od startu (limit wynosił 130 min.) zaczęli wreszcie powracać pierwsi zawodnicy. I tutaj pojawiło się miejsce na zastosowanie mojego sekretnego planu. Uczestnik we mnie krzykiem „czas” a ja mu w odzewie „ciasteczko i herbatka”. Wydaje się, że zadziałało, choć do końca nie wiem. Może to za sprawą mojego geniuszu budowniczego, czy padającego deszczu, totalnego zmęczenia łażeniem nocą po lesie a może po prostu kontaktu z naturą, ale wszyscy po powrocie z trasy mówili ludzkim głosem. Nikt nie wyrywał się do mnie z pięściami ani nawet nie ciągnął do lasu, aby przekonać do swoich racji. Natomiast z całą pewnością nie była to zasługa herbatki, gdyż już po kilku napełnieniach, termos się zapowietrzył i totalnie odmówił wydania z siebie choćby kropli gorącego napoju.
I tak ostatecznie cały i zdrowy pożegnałem uczestników i po raz nie wiem już który zostałem sam. Teraz znowu trzeba iść do lasu i pozbierać lampiony, a tu ciemno, głucho i deszcz pada. Odwagi starczyło mi na 4 lampiony, te najbliżej startu i zarazem najbardziej narażone na dewastację. Potem zrobiłem w tył zwrot i wróciłem do domu, gdzie pokój zamienił się w suszarnię. Jeszcze tylko sprawdzanie do pierwszej w nocy kart startowych i można było pójść spać.
Ten plan z niezbieraniem lampionów po nocy okazał się całkiem trafiony. Czasem lenistwo popłaca. Nie dość, że w nocy później już nie padało, to było jeszcze ciepło a silny wiatr nie tylko osuszył las, ale i wiszące na drzewach lampiony. Zbieranie lampionów szło szybko i w nieco ponad godzinę, w lesie nie pozostał żaden ślad po nocnej imprezie, może za wyjątkiem znicza, który przyniósł A. K., aby zapalić go pod pomnikiem P.O.W. i tak uczcić narodowych patriotów.
I jeszcze jedna dygresja. Ostatnio, podczas nocnego szkolenia na Bródnie, przekonaliśmy się, że Stowarzyszone lampiony smakują ślimakom bardziej niż inne. Podczas środowych zawodów ujawniła się kolejna ich nieznana dotąd cecha. Są one bowiem preferowane przez skorki (pożyteczne owady walczące ze szkodnikami lasu), które chętnie w nich się chronią i to całymi rodzinami.
Daro Zagubiony

1 komentarz: