czwartek, 26 listopada 2015

Warszawa Nocą

Ogólnie mówiąc, dałam d..y w Warszawie Nocą. I nic mnie nie usprawiedliwia. Zgubiłam się już na starcie i pierwszego punktu szukałam prawie trzy minuty. Co podbiegłam do lampionu, to nie mój. A wszystko przez to, że zamiast namierzać się z rzeczywistego startu oznaczonego lampionem, to ja w jakimś zaćmieniu, za miejsce startu przyjęłam miejsce wybiegu. W końcu jakoś trafiłam, ale już miałam poczucie obciachu. Żeby je jakoś zatrzeć, na dwójkę pobiegłam dość konkretnie i jeszcze ją od razu znalazłam. Za to trójkę przeleciałam, stanęłam, obejrzałam się w osłupieniu dookoła, zgłupiałam i wróciłam do niej okrężną drogą. Dlaczego okrężną? Też jestem ciekawa. Z tego stresu pokićkały mi się zaułki czwórki i wpadłam nie w ten co trzeba. Zanim okrążyłam budynek w ostrożnym poszukiwaniu, wyprzedził mnie kto tylko chciał. A sporo osób chciało. Za czwórką spotkałam T.
- Którędy na piątkę? - spytałam żałośnie.
- Tu jest czternastka - powiedział T. i poleciał dalej.
Od czternastki piątkę namierzyłam łatwo, z szóstką i siódemką wyjątkowo też nie miałam kłopotów. Ósemka na końcu świata z opcją - obiegnij dookoła tereny ogrodzone. Uwielbiam, wrrr.... Gdyby nie człowiek lecący przede mną, nie wpadłabym na pomysł żeby próbować otwierać furtkę w ogrodzeniu i nie dostałabym się do lampionu. Jakoś mam zakodowane - ogrodzone - nie wchodź!
Na dziewiątkę pobiegłam za wszystkimi, w obawie, że utknę na kolejnej furtce. Udało się! Do dziesiątki znowu spory kawałek, ale łatwy do nawigacji, jedenastka i dwunastka co kolejny blok.
Ponownego ataku otępienia doznałam po zgarnięciu czternastki. Za nic nie mogłam ogarnąć, w którą stronę dalej. Oczywiście pobiegłam w złą. Jasne, że teren mi się nie zgadzał, ale szłam w zaparte. W końcu wyciągnęłam kompas i okazało się, że mapę to tak o dziewięćdziesiąt stopni przekręciłam. Po odkręceniu okazało się, że wcale tak trudno trafić nie jest.  Od piętnastki już żyłam nadzieją na metę, żeby jak najszybciej skończyć ten żenujący spektakl błędów i pomyłek. Do szesnastki trafiłam, a mety mało nie przeoczyłam, bo taka niepozorna jakaś. Na mecie czekał T. i całe szczęście, że czekał, bo do bazy za nic bym sama nie trafiła.
Orientalistka ze mnie jak z koziej dupy trąba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz