wtorek, 24 listopada 2015

Takie tam Hocki-Klocki

W poniedziałkowy poranek siłą woli zwlekłam się z łóżka i krokiem paralityka przemieściłam się do łazienki, kuchni i wreszcie samochodu. W pracy za nic nie mogłam znaleźć wygodnej pozycji za biurkiem i ewidentnie cierpiałam na zespół niespokojnych nóg. Ja nogom się w sumie nie dziwię, że były niespokojne, bo wieczorem planowałam je wziąć na OrtInO. Sama byłam zaniepokojona, jak to będzie.
T. ambitnie zapisał się na TZ, ja byłam umówiona z A. M. i D. M. na TU.
Po pobraniu map udaliśmy się pod latarnię, bynajmniej nie w celach zarobkowych. Po chwili stała nas tam spora grupa - jedna wielka inocka rodzina, pracowicie dopasowująca elementy układanki. Trudno nie było, zwłaszcza dla tylu par oczu. Ruszyliśmy też razem. Ostatecznie nie było sensu iść osobno, skoro wszystkim było po drodze. Po kilku punktach znaleźliśmy praktyczne rozwiązanie sytuacji - każdy prowadził po kolei na jeden punkt, reszta mogła w tym czasie prowadzić życie towarzyskie. Tym sposobem rozstrzygające o wynikach miały się stać zadania, o których każdy zespół decydował sam. Ale nawet i tu wprowadziliśmy lekką kooperację. Do mierzenia odległości stanęliśmy w równym rządku i na komendę ruszyliśmy przed siebie licząc parokroki. Okoliczni mieszkańcy uciekali w popłochu, nie wiedząc co się dzieje. Wyniki tego pomiaru każdy zespół wykorzystał w zależności od stanu swojego zaawansowania matematycznego, generalnie każdemu wyszedł inny wynik. Nawet w obrębie naszego zespołu mieliśmy dwie opcje. Ja, jako istota zgodna, a dodatkowo w mniejszości, podporządkowałam się współtowarzyszom i wpisaliśmy ich wynik. Moje żmudne i jak się potem okazało poprawne obliczenia zostały tylko pamiątką na papierze. Ale co tam, raz na wozie, raz pod wozem.
Na mecie atmosfera była dość chłodna, pewnie gdzieś koło zera, toteż kto tylko miał czym, szybko się ewakuował w cieplejsze miejsca typu dom. Ja oczywiście musiałam czekać na T., bo jego na TZ, to jak po śmierć posłać. Tym razem jednak zrobił mi niespodziankę i wrócił całkiem przyzwoicie. Zanim się poudzielał towarzysko, ja już zaczęłam przymarzać do podłoża i niemal siłą zaciągnęłam go do samochodu. Jeszcze w ostatniej chwili mi się wyrwał "bić autora"  trasy z Nocnych Manewrów. Ale chyba się tylko umówili "za śmietnik", bo jakoś szybko wrócił.
Teraz jeden dzień odpoczynku, a we środę Warszawa Nocą.
Drżyjcie moje nogi!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz