
Pojedli, popili, posiedzieli i po jakiś 20 minutach uznaliśmy, że pora ruszać dalej. Rok temu, w takim samym momencie, marzyłam żeby ktoś mnie dobił, żebym nie musiała się dłużej męczyć, tym razem jednak wciąż czułam w sobie moc. Jak to się człowiek przez rok potrafi wyrobić. Jeszcze trochę i na ultrasy zacznę chodzić:-)
Do PK 13 było blisko (raptem pół kilometra) i łatwo. To złudzenie bliskości dawała skala drugiej części mapy - 1:25 000. Na papierze to tyci kawałeczek. Pocieszeniem był fakt, że ponad połowę trasy mieliśmy już za sobą.
Druga strona mapy w ogóle wydawała nam się jakby łatwiejsza, a może to my tak się rozkręciliśmy, że nic już nie było nam straszne. Zaczęliśmy też wreszcie chodzić więcej drogami i ścieżkami.
Ta łatwość (najwyraźniej pozorna) nie uchroniła nas od złapania kolejnego stowarzysza - na piętnastce. Teraz T. przekonuje sędziego, autora trasy i kogo się da, że ten stowarzysz, to taki pozorny stowarzysz, bo mapa nie zgadza się ze wzorcówką i lidarem. Czy coś tam, coś tam ...
Coraz częściej spotykaliśmy zespoły z beskidzkiej idące w stronę ogniska. Trochę dziwnie na nas patrzyli, że my w stronę przeciwną, ale nikt nie próbował nas zawrócić. Kiedy z piętnastki wydobyliśmy się na ścieżkę natknęliśmy się na Leśne Dziady. Nie było jednak czasu na wymianę grzeczności i pogaduszki.
Do kolejnego punktu było prosto jak w pysk. I daleko. I pod kłodą narysowaną na mapie czyhała drobna niespodzianka. Po długotrwałych opadach deszczu niespodzianka pewnie mocno by nas wciągnęła (podobno chodzenie po bagnach wciąga), na szczęście było tylko niezwykle malowniczo, nastrojowo i tajemniczo. Idealna scenografia do filmu.
Przed siedemnastką zaczęły boleć mnie przyczepy mięśni pod kolanami, czy co tam człowiek ma w tym miejscu. Nawet miałam zamiar wetrzeć jakieś przeciwbólowe mazidło, ale nie było kiedy, bo szybko, szybko, czasu coraz mniej. Zresztą do wcierania musiałabym się rozebrać, a tu jakiś zespół deptał nam po pietach, to co miałam robić striptiz dla obcych, nie? Pocieszyłam się kawałkiem czekolady i poszłam dalej. PK 17 wisiał po prawej stronie ścieżki, a mi z mapy wychodziło, że ma być po lewej. Dopiero po powrocie do domu, przy świetle dziennym rozwiązałam tajemnicę wędrujących górek - to co brałam za ścieżkę było poziomnicą, a prawdziwej ścieżki do tej pory nie udało mi się znaleźć.
Od osiemnastki zaczęliśmy się z lekka cieszyć, że już blisko. Niczym te szkapy dorożkarskie, co to czując bliskość domu przyspieszają, także i my ruszyliśmy biegiem. Dla moich obolałych nóg była to całkiem miła odmiana, bo podczas biegu pracują inne mięśnie, więc te zmęczone miały chwilę oddechu. A nawet jeśli tak nie jest, to ja w to uwierzyłam, a wiadomo, że wiara czyni cuda. Moja - uzdrowiła nogi.
O dziewiętnastce i dwudziestce nie ma co mówić - lekko, łatwo i przyjemnie. Zupełnie jak w bajce - za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, za siedmioma lasami - jednym słowem - pioruńsko daleko!
Przy dwudziestce byliśmy już w lekkich minutach, a do bazy jeszcze ho,ho,ho. Zaczęliśmy więc ucieczkę przed minutami ciężkimi i mimo zmęczenia biegliśmy co sił. Po drodze dopingowały nas mijane zespoły, więc biegliśmy jeszcze szybciej, bo głupio nam było zwolnić:-) Jeszcze tylko rozważaliśmy, czy meta jest usytuowana w drzwiach wejściowych, czy trzeba szukać we wnętrzu, po wysupłaniu się z butów. Organizatorzy nie zawiedli i kartę startową oddaliśmy w wejściu do bazy.
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz