Przypomnę, że na Jagę-Korę rok temu namówił mnie Krzysztof Ł. Namówił, zachwalał… a sam nie wystartował. Ani rok temu, ani w tym roku. A ja (my) daliśmy się wkręcić… Tak to już jest z namawiaczami;-)
Rok temu była trasa 40km, to teraz (wiadomo, musi być progres) 70 km. Niby tylko 30 km dłużej. Niby niedużo dłużej, ale… limity. Pierwszy po 28 czy 29 km - 4,5 h. Na płaskim byłaby to pestka, ale to góry. Niby nieduże, bo Beskid Niski, ale na tym odcinku coś ponad kilometr w górę – przeliczając na płaskie - 10 km dodatkowych. Piątkę regularnie biegam w 24 minuty (lub mniej), więc prosta matematyka: 10 km w godzinę, 30 km w trzy godziny, dodatkowe niecałe 10 km w max cztery godziny. Do zrobienia. Wszystkie kalkulacje nie uwzględniały SBB (SBB= Słynne Beskidzie Błoto). Jeśli ktoś nie zna SBB, to słów kilka wyjaśnienia – gdy kilka dni popada, to twarde drogi zmieniają się w rodzaj pułapki, która próbuje zdjęć ci buty, albo i gorzej. Pamiętam taki obóz w Beskidzie Niskim, gdzie ze trzy, czy cztery osoby straciły na takim błocie podeszwy od traperek. Tzn. udało się je odzyskać, ale trzymały się potem tylko na drutach i sznurkach znajdowanych na jakiś śmietnikach. Oprócz właściwości przyklejających, SBB potrafi (gdy jest odpowiednio rzadkie) brudzić, wlewać się, oblepiać buty, tak, że każdy waży po kilka kilogramów, a dodatkowo głębsza, twardsza warstwa SBB robi za ślizgawkę i przy podejściach daje się dwa kroki w górę, a zjeżdża co najmniej o jeden w dół. Na taka pogodę trafiliśmy w tym roku na Jadze-Korze.
Dwa dni przed startem organizator coś tam przebąkiwał o zwiększeniu limitów ze względu na trudne warunki, jednak na odprawie w przeddzień startu stanowczo zadecydował, że limity na 40-tce i 70-tce są bez zmian, co najwyżej zastanowi się nad trasą 105 km, bo jest to nowa trasa i nie ma jeszcze wyczucia, czy limit jest dobry.
Godzina 7: 30 start. Niemrawy wystrzał, ciche odliczanie i ruszyliśmy. Najpierw kawałek po bitej drodze, lekko pod górę. Tu dawało się biec.
Początek trasy wygodną drogą bez błota;-) |
Zasadniczo lubię biegać za kimś. Bo wtedy mam motywację – nie gorzej niż ten ktoś przede mną. Najlepiej biega mi się za dziewczynami – bo bieg za mężczyzną to zawsze rywalizacja – coraz ostrzej, coraz szybciej i nagle okazuje się że nie ma sił, by wykonać następny krok. A za dziewczyną jest inaczej: mają one oddzielną klasyfikację, zresztą skoro dziewczyna daje radę, to ja nie dam? Zupełnie inny aspekt rywalizacji! Tu natrafiłem na trzy dziewczyny poruszające się podobnym tempem co ja– jedna szybko odpadła i została w tyle, druga w spódniczce biegowej miała parę w nogach i zyskiwała na podejściach, ale na zbiegach wyraźnie się ślizgała i zostawała w tyle i trzecia (jak za nią biegłem to puszczała do mnie oczka;-), która bardzo szybko zbiegała i miała ogólnie tempo idealne dla mnie.
Tu właśnie doczepiam się do dziewczyn na pierwsze 20 km |
Wreszcie punkt odżywczy – to już blisko pierwszego punktu z limitem czasu - dam rade. Niestety, bieganie po płaskim (nie mówiąc o bieganiu nawet pod lekką górę) już nie wchodziło w rachubę. Co najwyżej szybki marsz. Próbowałem zreanimować uda przy przekraczaniu rzeczki Moszczaniec (mocząc w zimnej wodzie), potem farmakologicznie stosując magnez, ale bez spektakularnych efektów. 100m biegu i nogi zamieniły się w bolące kołki.
Do punktu kontrolnego dotarłem 20 minut przed limitem i wyraźnie nie byłem ostatni. Z Moszczańca miała startować trasa JK 40, a w niej Renata, ale autokarów jeszcze nie było, tylko rozgrzewające się niedobitki, które dotarły na start własnym transportem. Potem okazało się, że organizator jednak przedłużył dla nas limit na pierwszym punkcie kontrolnym, tyle że nas o tym nie poinformował. Tzn. poinformował wpisem na FB jak już wystartowaliśmy. Nie ma co - tu wykazał się wyraźnie jakąś wyższą inteligencją, której nie ogarniam. Mając do dyspozycji dodatkowe 30 minut zwolniłbym na początku i nie musiał ponad 40 km iść i walczyć ze skurczami, zamiast radośnie podbiegać. Ci, którzy przybiegli po pierwotnym limicie w ten sposób wygrali i sporo z nich mnie wyprzedziło, choć powinni być zdjęci z trasy;-( Pozostałe punkty z limitem czasu były stanowczo mniej wymagające – idąc po płaskim w tempie ok. 7km/h i najwyżej zbiegając niezbyt szybko tam, gdzie było wyraźnie w dół spokojnie zmieściłem się w limitach, a nawet je wyprzedzałem.
Po Moszczańcu trasa już znana sprzed roku. Stanowczo mniej błotnista, sporo dróg bitych, łagodne podejście na Kanasiówkę, punkt odżywczy w Jasielu (i znowu wpadka organizatora - zabrakło już dla nas ciepłego posiłku). Na podejściu na Kanasiówkę zaczęła mnie wyprzedzać czołówka trasy JK40. Co chwila oglądałem się do tyłu i miałem nadzieję, że i Renata mnie dogoni i może mnie to zdopinguje. Niestety, nigdzie jej nie dojrzałem.
Zbieg do Woli Niżnej - mlask mlask po błotku |
Znowu mozolny marsz na Polany Surowiczne. Rok temu tu podbiegałem – teraz nie dawałem rady;-(
Wreszcie Chałupa – myślałem, że spotkam kogoś znajomego, ale w środku pusto. Na drodze do Chałupy widziałem samochody ze Stykami, ale tylko przemknęły i nawet nie było się jak przywitać ze znajomymi.
Chałupa Elektryków - selfie być musi! |
Gdzieś pod Jawornikiem zostałem na trasie sam na sam z kolejną dziewczyną - Agnieszką. Szła bardzo podobnym tempem do mojego, nie biegała z powodu jakiejś kontuzji. Do Jawornika mam uraz, bo w zeszłym roku zgubiłem się na zejściu z tej góry. We dwoje było raźniej – widomo dwie pary oczu mają większą szansę wypatrzeć wiszące na drzewach znakowania trasy. W każdym razie udało się nie zgubić drogi.
Do mety zostało z 10 km. Cały ten dystans pokonałem z Agnieszką wzajemnie dopingując się do szybkiego marszu, a co chwila wyprzedzał nas (lub my jego) podbiegający konkurent z numerkiem 151 – ostatecznie na mecie dałem mu się wyprzedzić (głupio było mi się wpychać przed towarzyszkę, która dotrzymywała mi towarzystwa).
Gdy już było słychać z dołu dochodzący głos spikera witającego na mecie kolejnych uczestników, gdy już prześwitywała łąka, z której było ostatnie zejście - zaczęło się. Błoto. Super błoto. Może nawet miejscami po kolana. Środkiem drogi ciurkał mini strumyk, błoto płynęło wesoło w wąwozie wyżłobionym przez drogę. Stromo. Odjazd! Nie zostało nic innego niż puścić się wesołym biegiem rozchlapując wokoło strumienie błota. Inni próbowali schodzić ostrożnie – tyłem, bokiem, ale tylko bieg szybszy niż ześlizg zapewniał stabilność. Udało się, ale przeżycie niezapomniane;-) W takim błocie to nawet zmaltretowane mięśnie nóg przestają boleć i sztywnieć;-)
Wreszcie na mecie;-) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz