sobota, 13 czerwca 2020

Warsaw Orient Races w Lesie Bielańskim, czyli rozmiękczenie mózgu.

Pogoda to już doszczętnie zwariowała z tą temperaturą. Męczę się nawet kiedy leżę, a tu codziennie jakieś bieganie, no i jak odpuścić, kiedy potem człowiek by żałował i pluł sobie w brodę, że został w domu.
Na sobotnie bieganie w Lesie Bielańskim zaopatrzyłam się w okulary przeciwsłoneczne, dwa bidony wody i mocne postanowienie przebycia trasy marszem, a nie biegiem. Tak - planowałam przeżyć.

W kolejce po czip - Agata jeszcze nie ma własnego.

Półgodzinne oczekiwanie na swoją minutę startową najwyraźniej zdążyło rozmiękczyć mi mózg, bo już ze startu pobiegłam złą ścieżką. Pobiegłam, bo chciałam zrobić dobre wrażenie, ale jak tylko weszłam w krzaki, to przeszłam do marszu. Kierunek, w którym podążałam podobał mi się coraz mniej i w końcu postanowiłam coś z tym zrobić. Odbiłam w lewo i doszłam do drogi biegnącej przynajmniej w słusznym kierunku, a czy właściwej, to tak do końca nie wiedziałam. Lampion jednakowoż wisiał tam, gdzie się go spodziewałam i w końcu odetchnęłam z ulgą. Nie na długo niestety. Do dwójki postanowiłam iść na azymut. Pewnie że dało się ścieżkami, nawet byłoby wygodniej i jak się okazało szybciej, ale jako gorliwy wyznawca świętego Azymuta, nie mogłam przecież postąpić tak haniebnie. Kompas kierował mnie coraz bardziej na wschód, chociaż widziałam, że inni aż tak daleko nie biegną i znikają gdzieś wcześniej. No, ale azymut.... Doszłam do skarpy, obejrzałam sobie z góry jezdnię i tak częściowo wiedziałam gdzie jestem, Tak w płaszczyźnie północ-południe, bo w tej drugiej, to mogłam być wszędzie, jako że mapa nijak nie pasowała do terenu. Ponieważ zapomniałam włączyć zapisywanie śladu, nigdy nie dowiem się jakież to ścieżki zwiedzałam przez dziesięć minut, kiedy to zupełnie przypadkiem natknęłam się na lampion i ku mojemu zdumieniu okazało się, że to ten właściwy. A byłam pewna, że summa summarum wylądowałam przy trójce. Ponieważ do właściwej trójki od dwójki prowadziła ścieżka, to nie udało mi się nic ciekawego wykombinować. Do czwórki można było wrócić się na dwójkę i dalej ścieżkami praktycznie na miejsce, albo przebić się przez jar z resztką strumienia na dole i dopiero dalej wejść na ścieżkę. No jak myślicie? Który wariant wybrałam? Oczywiście, że przebiłam się jarem. I wtedy w ogóle nie wydawało mi się to bezsensowne.
Do piątki i szóstki ścieżki narzucały się same, więc nie kombinowałam, do siódemki leciałam obok ścieżki, po trawach, no bo ile można tak normalnie, ale za to do ósemki, choć mogłam na azymut, to ruszyłam ścieżkami. Taka jestem! Przy ósemce i dziewiątce kręciło się sporo luda i wystarczyło patrzeć, gdzie idą - mapa nie była potrzebna. Aż do dwunastki jakoś szło i zasadniczo trzymałam się ścieżek, bo mój kompas też dostał rozmiękczenia mózgu i co chwilę pokazywał tak abstrakcyjne kierunki, że byłam pewna, że już po nim. Tomek  na mecie powiedział, że jego kompas miał podobne objawy, więc najwyraźniej zawody odbywały się na terenie anomalii magnetycznej. No, chyba, że to jakaś nasza anomalia rodzinna.
Z dwunastki na trzynastkę był dość długi przebieg , a ponieważ po ścieżkach, więc nawet coś tam próbowałam podbiegać. Nie dało rady - po każdym przyspieszeniu coś mnie słabiło, a nie chciałam zaśmiecać lasu swoimi zwłokami. Szłam więc sobie statecznie, do tego robiąc postoje, żeby się napić czy polać wodą. Od trzynastki punkty były ustawione tak, że znowu trzeba było nawrócić się na Azymuta, to znaczy mi się tak wydawało, bo na przykład Agata całą trasę zrobiła po ścieżkach.  Ale ja to nie lubię iść na łatwiznę:-) No właśnie - Agatę spotkałam przy PK 18. Startowała dziesięć minut przede mną i byłam pewna, że dopadnę ją znacznie wcześniej. Ponieważ obie nie biegałyśmy, więc najwyraźniej jej strategia okazała się lepsza. Od osiemnastki usiłowałam jej uciec i nawet trochę biegłam, ale dopadła mnie znowu przy ostatnim punkcie i razem dobiegałyśmy do mety.Dałam się wyprzedzić, a co tam...

Agata dopadła stojaka parę sekund przede mną.

Taaak... podbicie mety to był jeden ze szczęśliwszych momentów całego dnia. Nie żebym żałowała udziału - co to, to nie! Nigdy w życiu! Ale jednak wolę kiedy bieg na orientację rzeczywiście biegnę, a nie tylko walczę o przetrwanie.

Na koniec pamiątkowa rodzinna fotka.


Z Agaty strony zawody wyglądały tak:

Rodzice znowu namówili mnie na udział w BnO, tym razem w Lesie Bielańskim. Do tego bez mojej wiedzy zapisali mnie na dłuższą trasę niż na poprzednim etapie na Polu Mokotowskim. Ale za to tym razem zabrałam na trasę butelkę wody. 
Mama biegła tę samą trasę co ja (Zuchwali), ale startowała 10 minut po mnie i spodziewałam się, że dogoni mnie najpóźniej na 2 punkcie (ale jak się potem okazało zdążyła się zgubić zaraz po starcie). Droga do 1 punktu była prosta, chociaż w pewnym miejscu przestały mi się zgadzać ścieżki. Skrzyżowanie było jakoś za blisko, więc w końcu pobiegłam dalej i faktycznie po prostu na mapie chyba nie było naniesionej jednej ze ścieżek. 
Droga do 2 punktu też była prosta, dopiero punkt 3 był trudniejszy do znalezienia, bo zamiast pójść ścieżką jak cywilizowany człowiek, to poszłam dołem wielkiego doła pełnego błota i idąc za jakimiś innymi biegaczami wyszłam z doła nie z tej strony co trzeba i musiałam do punktu lecieć naokoło. Kolejne punkty były łatwe do znalezienia – prawie wszędzie prowadziły ścieżki, a lampiony były dobrze widoczne z daleka. Czasem nawet próbowałam biec, ale nie mam kondycji, więc bieganie szło tak sobie. Dopiero punkt 18 sprawił mi problem. Dojście do niego z 17 nie powinno być trudne, ale utknęłam w krzakach. Potem próbowałam obejść te krzaki, ale z marnym skutkiem, więc w końcu wróciłam na ścieżkę i poszłam szukać tego punktu od drugiej strony, gdzie natknęłam się na mamę. Mama poleciała dalej, a ja zebrałam 18 i powoli poszłam po 19. Przy 20 znowu natknęłam się na mamę, ale tylko mignęły mi jej plecy, jak znowu wbiegała w krzaki. Do 21 poszłam kulturalnie ścieżką i na punkcie znowu spotkałam mamę. Potem zostało już nam tylko dotarcie do mety.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz