Tym razem znowu wybraliśmy się rodzinnie we trójkę, Agata -zuchwała, my - profesjonaliści. Krótkie te traski były, więc szkoda mi było wybierać zuchwałych.
Przedstartowa rodzinna fotka.
Niby mieliśmy powyznaczane jakieś tam godziny startowe, ale ponieważ przyjechaliśmy dużo za wcześnie, a bloki startowe świeciły pustkami, więc puszczono nas od razu.
Ja poszłam na pierwszy ogień.
No dobra, ale gdzie na mapie jest ten trójkącik????
Tradycyjnie zaczęło się od szukania startu na mapie. Zawsze ten trójkącik jest tak ukryty, że człowiek stoi jak głupi tuż za blokami startowymi i nie wie, w którą stronę ruszyć. W końcu znalazłam i mogłam zacząć. Ruszyłam z pewną nieśmiałością, ale po chwili jedynka była moja. Dwójkę już z daleka pokazywali mi uczynni spacerowicze, którzy emocjonalnie angażowali się w nasze bieganie. Do trójki blisko, ścieżką, tylko ... lampionu nie ma. Śmietnik (czy jakieś trafo - już nie pamiętam) owszem był, żywopłot też, ale nic pomarańczowego nie było widać. W końcu mignęło mi coś w przyblokowym ogródku, za żywopłotem. Tam to nawet nie próbowałam szukać nauczona doświadczeniem, że wchodzenie na ogródki kończy się standardowo awanturą, bo "to prywatne, a wy depczecie i niszczycie". Z duszą na ramieniu podeszłam do lampionu, w każdej chwili gotowa do ucieczki, ale jeszcze przytomnie sprawdziłam kod i co się okazało??? Byłam nie na trójce, tylko na trzynastce! Tak trzymałam mapę, że palcem zakryłam sobie jedynkę od trzynastki i w efekcie z dwójki pobiegłam dokładnie w przeciwnym kierunku niż powinnam. No to już na wstępie miałam w plecy i tyle mojej rehabilitacji za niedzielę:-(
Gdzie PK 3, a gdzie PK 13...
Zajętą pozycją nie ma się co chwalić, z rehabilitacji nici, ale przynajmniej fajnie spędziłam czas.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz