Idziemy do biura zawodów...
... żeby sobie "kupić" mapy:-)
Moja trasa miała jeszcze w miarę ludzką długość - pięć z hakiem, ale Tomek to przychojrakował i wybrał się na 10 km. Nominalnie 10 km, bo ile kto zrobi, to jego.
Już od startu zaczynały się schody - podejście na wydmę. Idąc (bo przecież nie biegnąc) czułam się jakbym przedzierała się przez bardzo gęstą lepkość, która usiłuje mnie zatrzymać i zadusić. Od razu przypomniał mi się czytany parę godzin wcześniej artykuł o ukraińskiej ultramaratonce, która zmarła podczas zawodów rozgrywanych przy temperaturze 40 stopni. U nas może tyle nie było, ale na wszelki wypadek szłam sobie powolutku z tętnem (jak pokazał potem pomiar) ponad 200 uderzeń na minutę. Na szczęście podejście było w miarę krótkie, a potem już grzbietem wydmy. Ścieżka prowadziła praktycznie pod samą jedynkę, trzeba było tylko w odpowiednim miejscu zejść w krzaki. Wycelowałam idealnie. Do dwójki i trójki poszłam praktycznie po kresce, a z trójki zniosło mnie w prawo ho, ho jak daleko. Dodatkowo z daleka zobaczyłam znajomych i zupełnie się zdekoncentrowałam. Od razu pomyliły mi się ścieżki i kierunki świata i dopiero widok asfaltu, którego nie powinno być tak blisko, przywołał mnie do porządku. Obejrzałam teren, mapę, wyczaiłam gdzie jestem i dopiero poszłam na punkt. I nie można było tak od razu?
Asfalt przyciąga.
Do piątki daleko, ale ścieżkami. Do szóstki prułam po prostej (na azymut oczywiście) i nagle zachciało mi się zrobić skok w bok, prawy bok oczywiście. Nie mam pojęcia co mną kierowało i dlaczego nagle odpuściło i pozwoliło znaleźć szóstkę.
Nagła odchyłka.
Siódemka była tuż przy szóstce, a do ósemki poleciałam naokoło, ale ścieżkami. Teren nie zachęcał do latania po prostej. Dziewiątka znowu była blisko i to tak fajnie jak punkty szybko przybywają. Ma się wrażenie, że lada moment będzie meta. Gdzieś tak tuż za szóstką spotkałam Zuzę i co chwilę przeplatałyśmy się na trasie - raz jedna przodem, raz druga. Za dziesiątką to już praktycznie biegłyśmy razem. Przy trzynastce miałyśmy trochę problemów, bo chcąc się wykazać pognałam przodem i skręciłam ścieżkę za wcześnie spod linii wysokiego napięcia. Zmyliło mnie, że w terenie była dodatkowa ścieżynka nie zaznaczona na mapie, być może wydeptana już przez zawodników. Na szczęście Zuza wykazała się czujnością i wykierowała nas w dobra stronę.
Czternaście, piętnaście i szesnaście poszło jak po maśle. Zuza została trochę w tyle i na siedemnastkę pomknęłam już sama. I co? I oczywiście musiałam spieprzyć. Zaczęłam całkiem dobrze, a potem zamiast trzymać azymut biegłam sobie (po równym było) beztrosko ścieżką, której zresztą nie było na mapie, myśląc o niebieskich migdałach i ani się obejrzałam i już byłam na mecie.
Z szesnastki prosto na metę!
Zaraz, zaraz! Meta, a ja bez siedemnastki i osiemnastki! No i trzeba było wrócić:-(((( Przed siedemnastką znowu spotkałam Zuzę, która z inną zawodniczką czesała krzaki, więc dołączyłam do nich. Znowu przytrafiła się ścieżka spoza mapy, która wprowadzała zamieszanie i przez chwilę nie mogłyśmy obczaić co się dzieje, bo lampion miał być po jednej stronie ścieżki, a był po drugiej. Jak się potem okazało, nie tej ścieżki. Osiemnastka była formalnością, a do mety dopingowałyśmy się wzajemnie, żeby dobiec z fasonem.
Wspólny finisz. (Fot. A. Krochmal)
Potem pozostało mi już tylko długie czekanie na Tomka. W międzyczasie powitałam na mecie Chrumkającą Ciemność, a potem Mateusza, który uspokoił mnie, że Tomek jest już niedaleko. Może i był niedaleko, ale zeszło mu strasznie długo.
Wreszcie dotarł!
Po tych teoretycznych dziesięciu kilometrach wyglądał jak siedem nieszczęść i można go było wyżymać. Zanim ruszyliśmy do domu musiał chwilę dojść do siebie.
Niech ta pogoda już wróci do normy - szkoda żeby wszystkie najbliższe BnO pokonywać marszem....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz