wtorek, 30 czerwca 2020

Zagubiona w Zolskim Bagnie.

Chyba muszę zacząć mówić, że ostatnio na wszystkich zawodach to gubię się specjalnie, żeby mieć o czym pisać, bo mi czytelnictwo spada. Bo już naprawdę mi głupio wciąż przyznawać się do totalnej ignorancji w nawigacji. Im więcej doświadczenia, tym gorzej idzie? No, coś nie tak. Słusznie podejrzewacie - Warszawską Milę skopałam aż miło.


Pamiątkowa przedstartowa fotka.

Pogoda na bieganie zapowiadała się taka sobie, a jak już byliśmy gotowi do startu, to zaczęło padać. Mieliśmy dylemat - lecieć czy przeczekiwać? Ale bo to wiadomo, czy nie będzie jeszcze gorzej? Postanowiliśmy wystartować mimo deszczu.
Ponieważ Tomek ma ostatnio jedną nóżkę bardziej, więc wyjątkowo zrezygnował z najdłuższej trasy i obydwoje wybraliśmy średnią. Tradycyjnie ja ruszyłam pierwsza, bo mi zawsze dłużej schodzi.

Start (jak widać).

Plan na jedynkę miałam taki: polecieć ścieżką do skrzyżowania pierwszego albo drugiego (bez znaczenia),  od skrzyżowania namierzyć się na azymut, pobiec, podbić i gotowe. Ruszyłam. Im dalej biegłam, tym bardziej nie było widać żadnych skrzyżowań. No dobra, musiałam przegapić, ale przecież nie będę wracać na start. W końcu jakieś zobaczyłam, ale które to z kolei? Na pewno nie pierwsze sądząc z pokonanej odległości, drugie też raczej nie. Trzecie? Czwarte? Piąte? Które by nie było, trzeba skręcić na wschód. Miałam nadzieję, że może gdzieś wypatrzę Tomka, który miał startować zaraz po mnie i śledząc go trafię na punkt. Dookoła co prawda widziałam nawet sporo osób, ale każdy biegł w inną stronę i miałam poczucie jakiegoś kosmicznego chaosu. To chyba przez to, że jedynka (znajdująca się niewątpliwie gdzieś w pobliżu) była punktem potrójnym. Tak sobie biegłam, biegłam, biegłam, trochę szłam i wydawało mi się, że to już stanowczo za długo trwa, ale nie miałam pomysłu co zrobić. W końcu gdzieś w oddali zamigotało mi coś pomarańczowego. Lampion! Rzuciłam się do niego pędem. Od razu sprawdziłam kod i zgodnie z moimi podejrzeniami nie była to jedynka, tylko szóstka. Ale przynajmniej wiedziałam wreszcie gdzie jestem. Z szóstki udało mi się bezproblemowo dotrzeć do jedynki i wreszcie miałam zaliczony pierwszy punkt. Zajęła mi ta cała operacja prawie 12 minut. Niezły początek!

Jedynkę ominęłam łukiem.


Dwójka miała być za bagienkiem. Bałam się, że po deszczach mogą być trudności z przejściem na krechę, ale okazało się, że nie jest tak źle. Źle było tylko z moim kierunkiem, bo tradycyjnie zaczęło ściągać mnie w prawo. Oczywiście dowiedziałam się o tym dopiero kiedy dotarłam do ścieżki, której wcale nie powinno być przed punktem. Ponieważ w zasięgu wzroku miałam skrzyżowanie, więc mogłam się zlokalizować i namierzyć. Poszło. Trójka, o dziwo, weszła bezproblemowo - może dlatego, że była blisko i nie zdążyło mnie nigdzie znieść. Czwórkę oczywiście przestrzeliłam i znowu pomocne było skrzyżowanie oraz przechodząca obok zawodniczka, która upewniła mnie, że jestem tam, gdzie myślę, że jestem. Ale za to na piątkę poszłam jak po sznurku. Aż do dziesiątki miałam dobrą passę, trafiałam bezproblemowo, nigdzie mnie na boki nie znosiło i już się nawet zaczęłam cieszyć z lekka, że tak dobrze idzie. I znowu stało się jak w Bajeczkach Babci Pimpusiowej:

Latał sobie z radarem pewien gacek młody
I po drodze omijał przeróżne przeszkody,
Lecz właśnie gdy się cieszył, że je tak omija,
Wpadłszy na jedną z przeszkód rozbił sobie ryja.

 
Ja rozbiłam sobie ryja na jedenastce. Na dziesiątce ustawiłam azymut, który leciał skrajem terenu podmokłego i ruszyłam. Szło się ciężko, bo las był w bruzdach i trzeba było dobrze uważać żeby nóg nie połamać. Nie miałam pojęcia jak znaleźć wykrot jeśli nie wejdę na niego idealnie, bo teren był idealnie cały jednakowy, zarośnięty wysokim poszyciem. Po chwili nie miałam pojęcia gdzie jestem, bo kompasowi to tak do końca nie wierzyłam. I słusznie zresztą, bo znowu sprowadził mnie na prawo. W końcu zdecydowałam, że nie ma sensu kręcić się po krzakach, trzeba wyjść do drogi i od niej się namierzać. Przy skrzyżowaniu spotkałam Piotrka, który też się stamtąd namierzał, ale na coś innego, a szkoda, bo bym się podpięła na bezczelnego:-) Szłam, szłam i szłam, a wykrotu ani śladu. Tym niemniej chyba byłam już blisko, bo najpierw spotkałam młodego chłopaczka, a potem dorosłego zawodnika i obydwaj szukali tego co i ja. Przez dłuższą chwilę nawet we trójkę nie mogliśmy znaleźć, w końcu szczęście uśmiechnęło się do mnie. Zawołałam całe towarzystwo, bo taka świnia to nie jestem, żeby podbić w konspiracji i zwiać.

Jedenastka zatrzymała mnie aż na 17 minut!

Dwunastkę znalazłam z lekkimi oporami, ale potem było już tylko lepiej. Nagle poprawiło mi się bieganie na azymut i przestało mnie znosić i na kolejne punkty wchodziłam bezbłędnie. Zupełnie tego nie rozumiem - dlaczego raz tak bardzo ściąga mnie na prawo, a za chwilę wszystko idzie idealnie. Przecież za każdym razem postępuję dokładnie tak samo.
Tomek mimo nóżki bardziej dotarł na metę dużo, dużo wcześniej niż ja i był już z lekka zaniepokojony moją przedłużającą się nieobecnością.

Meta!
Jak widać, w końcu się doczekał:-)
Do wyników to aż się bałam zaglądać, bo to jednak przykre zobaczyć swoje nazwisko na szarym końcu i faktycznie byłam w  ścisłym ogonie, tuż przed panami Chachurskimi, którzy - podejrzewam - szli sobie szkoleniowo ze względu na młodszego. Cóż, trzeba jakoś przełknąć tę żabę....


A to wszystkie moje wyczyny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz