poniedziałek, 22 czerwca 2020

LZK - Skierdy wstydu.

No i znowu dałam ciała:-(
A miało być tak pięknie...
Ponieważ na weekend zapowiadały się burze, więc chcieliśmy zacząć nasz bieg jak najwcześniej, żeby zdążyć przed deszczem. Szybko załatwiliśmy formalności, pobraliśmy mapy, przywitali znajomych i ruszyli na start.

Oj, chyba zapomnieliśmy o dystansie społecznym.

Start nie od razu udało nam się namierzyć, bo przegapiliśmy jedną ścieżkę, ale w końcu udało się trafić. Nooo, jak już w drodze na start się gubimy, to co będzie dalej?

Clear, check, start, a w tle meta.

Jedynka nie wyglądała groźnie - dołek niedaleko od przecinki, na końcu rowu. Poleciałam przecinką na odpowiednią odległość, znalazłam rowek, dół i... brak lampionu. No to zaczęłam kręcić się po okolicy i znalazłam jeszcze ze trzy rowy, 1764 dołki i ani jednego lampionu. No co jest grane? Wkurzyłam się i wróciłam na start, żeby spróbować na azymut. A skoro już byłam na starcie... to postanowiłam zacząć zabawę od nowa: clear, check, start. Nie żeby mi to wiele dało - azymut znowu doprowadził mnie do rowu, dołka i braku lampionu. Znowu bezradnie kręciłam się dookoła czesząc okolicę, ale końcu wyczaiłam dobrze skitrany lampion, schowany niemal pod gałęziami, tak że trudno go było z daleka wypatrzyć. Ufff...
Łatwa dwójka ukoiła moją irytację po jedynce, a potem się zaczęło... Z dwójki dobiegłam do skrzyżowania przecinek, a potem ruszyłam na azymut. Minęłam rowy, górki, znalazłam parę dołków i znowu tylko lampionu brak do szczęścia. Nie widząc perspektyw dalszego chodzenia po krzakach (a po deszczach wszystko bujnie wyrosło) postanowiłam wyjść na  przecinkę i namierzyć się ze skrzyżowania. Ostatecznie nieco zmodyfikowałam strategię, przecinką doszłam do polanki i stamtąd na azymut. Tym razem się udało. Jak pokazuje ślad, lampion stał na obrzeżu kółeczka, a nie w jego środku.
Miałam nadzieję, że to już koniec mojego pecha, ale gdzie tam. Z czwórką rozminęłam się, bo zniosło mnie w prawo, a że stała praktycznie na niczym, więc trudno było jej szukać po charakterystycznej rzeźbie - ot, taka drobna zagięta poziomnica, w naturze niemal niezauważalna. Znowu zaliczyłam zejście do przecinki, spacer do skrzyżowania i mozolne namierzanie się od innej strony. Znalazłam.

Wycieczki krajoznawcze przy PK 3 i PK 4

Piątka wydawała się łatwa - najpierw ścieżką (przecinką), potem grzbietem górki, spaść na lewo i gotowe. Już w pobliżu przewidywanego celu zauważyłam kilka osób wchodzących w krzaki, wychodzących - ogólnie ruch w interesie. Weszłam i ja. I co? I nico! Po chwili czesaliśmy w kilka osób, ale ilość poszukiwaczy nie przeszła w jakość. Postanowiłam namierzyć się od drugiej strony, czyli od kapliczki i... wróciłam w to samo miejsce. W końcu jakiś zawodnik powiedział nam, że punkt wisi dopiero za następną górką. No ale jak to? Przecież mapa mówi co innego? Ewidentnie punkt był źle postawiony. Lampion udało się namierzyć w miejscu, gdzie absolutnie nie powinno go być.

Kolejny punkt, na którym straciłam masę czasu:-(

Szóstka chyba też nie stała idealnie, ale tym razem miałam szczęście i po prostu wlazłam na nią. W ogóle wszystkie te punkty oznaczane jako mulda są dla mnie zawsze zagadką, bo w terenie na ogół stoją na niczym i kompletnie nie wiem jak je ugryźć.
Siódemka była wreszcie punktem charakterystycznym, bo na górce i łatwo dawała się wyczaić. Do ósemki przebiegle poleciałam przecinkami i tylko końcówka została mi na azymut. Szłam jak po swoje, ale w końcu coś zaczęło mi się wydawać, że jakoś długo idę, a obniżenia nie widać. To znaczy widać, ale nie przemawiało do mnie. Jak widać na śladzie, zamiast zejść po pierwszej górce, ja zeszłam dopiero po drugiej. Ale też te górki to tak się mało wyodrębniały jedna od drugiej. W końcu znowu zastosowałam sprawdzony manewr, czyli zejście do przecinki i atak od innej strony. W sumie to ciekawe, że za każdym razem od dupy strony było jakoś łatwiej.


Do ósemki przez dziewiątkę - można i tak!

Dziewiątka, dziesiątka i jedenastka stały przy samych drogach. Albo autorowi trasy skończył się koncept, albo przewidział moją sytuację i chciał mi dać trochę luzu na koniec, żebym nie wpadła na metę z żądzą mordu w oczach. Ale co tam miałam kogo mordować...Nawigator do bani ze mnie i tyle.

Upragniona meta.

Czterokilometrową trasę zrobiłam w siedem i pół kilometra i prawie półtorej godziny - normalnie rekord świata.  PK 3 zajął mi prawie 16 minut, PK 4 prawie 11, PK 5 - 16 minut, PK 8 - 18.
Chyba nikt mnie już nie przebije.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz