sobota, 29 października 2022

Klasyk w Szkółce Skierdy

Dzień po modlińskim sprincie wybraliśmy się na klasyka do Skierd w ramach dalszego ciągu Mistrzostw Mazowsza. Organizatorzy oszczędnie dystrybuowali informacje o imprezie i nie doczekawszy się komunikatu technicznego pojechaliśmy w ciemno. No dobra, impreza dość standardowa, więc nie tak w ciemno, ale odległość startu od bazy bardzo nas zaskoczyła i Tomek ledwo zdążył na swoją minutę startową. Kiedy dojechaliśmy na miejsce i okazało się, że start jest gdzieś tam daleko w lesie, ruszył z kopyta, a ja za nim, bo chciałam uwiecznić  jak rusza na trasę. Biegliśmy i biegliśmy, a startu ani widu, ani słychu. Tomek przyspieszył coraz bardziej spanikowany, ale ja już nie dałam rady i zostałam w tyle. Kiedy za zakrętem zobaczyłam zawodników biegnących aż po horyzont, poddałam się i wróciłam do bazy. Trzeba było oszczędzać siły, bo przecież za chwilę znowu musiałam pokonać tę trasę i jeszcze dalej.


 
 Pogoń za Tomkiem.
 
Dobrze, że startowałam jakieś 40 minut później, bo zdążyłam odpocząć i spokojnie dojść na start.
Do pierwszego punktu ile się da biegłam ścieżką i dopiero na końcówce wbiegłam w las, na górkę. Dwójka była bliziutko, na brzegu obniżenia, łatwa. Trójka taka, jakiej nie lubię, czyli jak dla mnie na niczym, bo w terenie to ja nie bardzo zauważam cieniutką poziomnicę z lekkim wybrzuszeniem i skromnym ogonkiem. Nie wiem jakim cudem, ale trafiłam. Najwyraźniej kompas był w tym dniu dla mnie łaskawy. Do czwórki wędrowałam dość abstrakcyjnie. Początek nawet był słuszny - do drogi, ale po jakiego grzyba potem wlazłam w las, jak mogłam pod sam punkt dolecieć drogami, to niestety nie wiem. Jakieś totalne zaćmienie musiałam mieć. Piątkę i szóstkę wzięłam już lepiej, a do szóstki to nawet zasuwałam po kresce. Do siódemki wariant ściśle drogowy, oczywiście oprócz końcówki, gdzie już inaczej się nie dało. Przebieg był długi i na moje nieszczęście przede mną biegła Hania. Oczywiście postawiłam sobie za cel zbliżenie się do niej (nie, nie jestem tak szalona, żeby próbować ją dogonić), więc darłam ile sił. Sił nie starczyło mi na długo, powiem wręcz - zmachałam się jak koń na westernie, a efekt taki sobie. A najlepsze jest to, że Hania nawet nie biegła w mojej kategorii wiekowej. Odruch to jednak odruch. Po zejściu z drogi, przed sobą zobaczyłam za to Joasię i na samej końcówce chcąc, nie chcąc byłam przez nią naprowadzana na punkt. Nie żeby punkt tego wymagał, ale przecież nie zamykałam oczu i widziałam gdzie szuka. Od siódemki granicą kultur przedarłam się do kolejnej drogi i znowu usiłowałam gonić bardzo odległe plecy Hani. Ósemka i dziewiątka stały przy ścieżkach, więc łatwizna. Dziesiątkę znalazłam też bezproblemowo, choć jak się później dowiedziałam, niektórzy mieli z  nią problem. Już w drodze na jedenastkę spotkałam grupę poszukiwaczy dziesiątki. Z dziesiątki do jedenastki przedarłam się przez niezbyt sympatyczne krzaczory i drzewory i gdybym wiedziała, że tak będzie, to poleciałabym ścieżkami naokoło. Mądry Polak po szkodzie... Ostatni punkt - dwunastka - stał przy płocie, więc był łatwonamierzalny, a potem już tylko meta. Kawałek przed metą czekał Tomek z kamerą, więc starałam się zapewnić mu efektowny finisz.
 
 
Efektowny (?) finisz.
 
 
Skutki efektownego finiszu.
 
Na mecie, kiedy już złapałam oddech, uzupełniłam kalorie ciastkami i nawodniłam organizm, nadszedł czas na konsultacje, porównywanie tras, dzielenie się wrażeniami i opowiadanie kto jak biegł.

Ja biegłam z tej strony...
 
Na rozdanie medali już nie zostaliśmy, bo trzeba było czekać prawie godzinę, ale mam nadzieję, że moje dwa srebra (za sprint i klasyk) kiedyś do mnie dotrą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz