środa, 5 października 2022

Warszawska Olimpiada Młodzieży, czyli kto mi sabotował trasę.

Do Warszawskiej Olimpiady Młodzieży podeszłam z pełnym namaszczeniem, to znaczy przed wyjściem z domu posmarowałam wszystkie bolące miejsca maścią przeciwbólową, co miało mi pomóc wystartować i dotrzeć bezboleśnie do mety.
Pogoda zapowiadała się niepewna, rano usłyszałam deszcz bębniący w szybę, więc czym prędzej nakryłam głowę i udawałam, że mnie nie ma. Niestety, do dziewiątej przestało padać i nie miałam żadnej wymówki, żeby zostać w łóżku.
 
Nie ma zmiłuj, trzeba jechać na zawody.
 
Kiedy przyjechaliśmy na start, nawet chwilami słonko wyglądało zza chmur. Wyjątkowo, chyba pierwszy raz w życiu, mieliśmy z Tomkiem taką samą minutę startową, co bardzo ułatwiało zorganizowanie się do biegu.  
 
Po raz pierwszy razem w boksie startowym.
 
Oczywiście już na etapie dobiegu do lampionu startowego zostałam z tyłu i tyle tego wspólnego startu. Do lampionu startowego był dość długi dobieg, a sam lampion ukryty za zakrętem i nawet nie dawało się podpatrzeć, gdzie pobiegła konkurencja. Miałam straszny dylemat - biec od razu na azymut, czy kawałek drogą i dopiero potem wbijać się w las? Stwierdziwszy, że na pewno z drogi zeszłabym nie w tym miejscu co trzeba, postanowiłam od razu kierować się kompasem. Pierwsze napotkane dołki ominęłam, bo były małe, ale tuż za nimi zaczęły się większe. Uczciwie przeszukałam połowę z nich zanim zorientowałam się, że "moje" mają być dopiero za rowem. Za rowem dołków było po kokardę i oglądając każdy z nich, powoli oddalałam się od właściwego, aż dotarłam do ścieżki. Taak, zdecydowanie byłam w złym miejscu. Zawróciłam. Kiedy w oddali mignęła mi sylwetka Małgosi, która startowała dwie minuty po mnie, wiedziałam, że jest źle, ale też i wiedziałam gdzie lecieć szukać punktu:-) Słusznie zaufałam Gosi i po chwili miałam jedynkę.

Ciut za dużo tych dołków.

Pierwsze koty za płoty. Miałam nadzieję, że z dwójką pójdzie już łatwiej i faktycznie tak było, bo już czwarty przeszukany dołek okazał się tym właściwym.
Do trójki postanowiłam pobiec drogami, bo coś mi się wydawało, że azymut jakoś nie bardzo działa. Z dużego skrzyżowania chciałam wpasować się w ścieżkę zaczynającą się przy granicy kultur, tylko nie udało mi się w nią wstrzelić. Nie pozostało nic innego jak lecieć dalej i kierować się rzeźbą, co na szczęście w tym przypadku było łatwe i jednoznaczne. Dodatkowo, dla ułatwienia, punkt stał przy zakręcie rowu, więc tym razem nie musiałam czesać i od razu podbiłam co trzeba.

PK 3 w miarę dobrze.
 
Czwórka za górką, w lesie o obniżonej przebieżności, na mikro góreczce, którą ja oczywiście odczytałam jako dół, więc szukałam nie tego, co trzeba. Do tego jeszcze przemieszczanie się utrudniały bruzdy, a przeskakiwanie z jednej na drugą wywołało gwałtowny sprzeciw moich pleców i w zasadzie od tej chwili bieganie miałam z głowy, bo mogłam tylko iść, co najwyżej truchtać, ale tylko po równym.
Przed piątką ratowałam jakąś młodą zawodniczkę, której koleżanka zniknęła z pola widzenia, a mapa nie za bardzo dawała odpowiedź na standardowe pytanie: gdzie ja jestem? Przy piątce spotkałam Joannę i razem rozglądałyśmy się za lampionem. I tak znalazł ktoś inny, ale litościwie kierował wszystkich we właściwe miejsce. Do szóstki śledziłam Asię, dzięki czemu nie zgubiłam się, ale potem wybrałam inny wariant niż ona i już mi poszło trochę gorzej, aczkolwiek też skutecznie.
Od dziewiątki było już łatwo, zresztą gęsto od ludzi, a przed jedenastką czekał Tomek. W sumie to lubię jak tak czeka przed końcowymi punktami i metą, bo na mój widok biegnie na punkt, żeby sfilmować podbijanie lampionu, a ja dzięki temu wiem, gdzie tego lampionu szukać. Na metę wtruchtałam dostojnie, bo plecy wciąż odmawiały współpracy, więc o efektownym finiszu nie było mowy. Zresztą co by dał ten finisz po tak słabej trasie.

Dobieg do mety w obiektywie Andrzeja.
 
 
I meta.
 
To, że na trasie poruszałam się powoli, to jedno, ale bezsensowne błąkanie się między punktami uważałam za karygodne. Szłam gdzie kompas wskazywał, a wychodziłam ciągle na manowce. Dopiero Tomek uświadomił mi, że mam ruski kompas i w związku sytuacją polityczną, na pewno specjalnie jest zdalnie zakłócany. To ma sens! I przy tym będę się upierać jak by co.


Mój przebieg.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz