Do Warszawskiej Olimpiady Młodzieży podeszłam z pełnym namaszczeniem, to znaczy przed wyjściem z domu posmarowałam wszystkie bolące miejsca maścią przeciwbólową, co miało mi pomóc wystartować i dotrzeć bezboleśnie do mety.
Pogoda zapowiadała się niepewna, rano usłyszałam deszcz bębniący w szybę, więc czym prędzej nakryłam głowę i udawałam, że mnie nie ma. Niestety, do dziewiątej przestało padać i nie miałam żadnej wymówki, żeby zostać w łóżku.
Kiedy przyjechaliśmy na start, nawet chwilami słonko wyglądało zza chmur. Wyjątkowo, chyba pierwszy raz w życiu, mieliśmy z Tomkiem taką samą minutę startową, co bardzo ułatwiało zorganizowanie się do biegu.
Oczywiście już na etapie dobiegu do lampionu startowego zostałam z tyłu i tyle tego wspólnego startu. Do lampionu startowego był dość długi dobieg, a sam lampion ukryty za zakrętem i nawet nie dawało się podpatrzeć, gdzie pobiegła konkurencja. Miałam straszny dylemat - biec od razu na azymut, czy kawałek drogą i dopiero potem wbijać się w las? Stwierdziwszy, że na pewno z drogi zeszłabym nie w tym miejscu co trzeba, postanowiłam od razu kierować się kompasem. Pierwsze napotkane dołki ominęłam, bo były małe, ale tuż za nimi zaczęły się większe. Uczciwie przeszukałam połowę z nich zanim zorientowałam się, że "moje" mają być dopiero za rowem. Za rowem dołków było po kokardę i oglądając każdy z nich, powoli oddalałam się od właściwego, aż dotarłam do ścieżki. Taak, zdecydowanie byłam w złym miejscu. Zawróciłam. Kiedy w oddali mignęła mi sylwetka Małgosi, która startowała dwie minuty po mnie, wiedziałam, że jest źle, ale też i wiedziałam gdzie lecieć szukać punktu:-) Słusznie zaufałam Gosi i po chwili miałam jedynkę.
Ciut za dużo tych dołków.
Pierwsze koty za płoty. Miałam nadzieję, że z dwójką pójdzie już łatwiej i faktycznie tak było, bo już czwarty przeszukany dołek okazał się tym właściwym.
Do trójki postanowiłam pobiec drogami, bo coś mi się wydawało, że azymut jakoś nie bardzo działa. Z dużego skrzyżowania chciałam wpasować się w ścieżkę zaczynającą się przy granicy kultur, tylko nie udało mi się w nią wstrzelić. Nie pozostało nic innego jak lecieć dalej i kierować się rzeźbą, co na szczęście w tym przypadku było łatwe i jednoznaczne. Dodatkowo, dla ułatwienia, punkt stał przy zakręcie rowu, więc tym razem nie musiałam czesać i od razu podbiłam co trzeba.
PK 3 w miarę dobrze.
Czwórka za górką, w lesie o obniżonej przebieżności, na mikro góreczce, którą ja oczywiście odczytałam jako dół, więc szukałam nie tego, co trzeba. Do tego jeszcze przemieszczanie się utrudniały bruzdy, a przeskakiwanie z jednej na drugą wywołało gwałtowny sprzeciw moich pleców i w zasadzie od tej chwili bieganie miałam z głowy, bo mogłam tylko iść, co najwyżej truchtać, ale tylko po równym.
Przed piątką ratowałam jakąś młodą zawodniczkę, której koleżanka zniknęła z pola widzenia, a mapa nie za bardzo dawała odpowiedź na standardowe pytanie: gdzie ja jestem? Przy piątce spotkałam Joannę i razem rozglądałyśmy się za lampionem. I tak znalazł ktoś inny, ale litościwie kierował wszystkich we właściwe miejsce. Do szóstki śledziłam Asię, dzięki czemu nie zgubiłam się, ale potem wybrałam inny wariant niż ona i już mi poszło trochę gorzej, aczkolwiek też skutecznie.
Od dziewiątki było już łatwo, zresztą gęsto od ludzi, a przed jedenastką czekał Tomek. W sumie to lubię jak tak czeka przed końcowymi punktami i metą, bo na mój widok biegnie na punkt, żeby sfilmować podbijanie lampionu, a ja dzięki temu wiem, gdzie tego lampionu szukać. Na metę wtruchtałam dostojnie, bo plecy wciąż odmawiały współpracy, więc o efektownym finiszu nie było mowy. Zresztą co by dał ten finisz po tak słabej trasie.
To, że na trasie poruszałam się powoli, to jedno, ale bezsensowne błąkanie się między punktami uważałam za karygodne. Szłam gdzie kompas wskazywał, a wychodziłam ciągle na manowce. Dopiero Tomek uświadomił mi, że mam ruski kompas i w związku sytuacją polityczną, na pewno specjalnie jest zdalnie zakłócany. To ma sens! I przy tym będę się upierać jak by co.
Mój przebieg.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz