środa, 29 marca 2023

Leśny Mózg, czyli nie do końca udany powrót do gry.

Po Falenicy dwa tygodnie odpoczywałam, ale nie żebym tyle potrzebowała, tylko tak wyszło. Kiedy nadszedł Leśny Mózg byłam już tak wyposzczona, że w porywie szaleństwa zapisałam się na trasę ponad pięciokilometrową, a żeby jeszcze bardziej zamanifestować swoją odwagę, nie założyłam na kostkę ortezy, tylko postanowiłam pobiec na golasa.

Przed startem.

Ruszyłam sobie spokojnie, ale jednak biegiem (no dobra, truchtem, wolnym truchtem). Dla bezpieczeństwa najpierw drogami, dopiero potem w las.

Start.

Jedynka, dwójka, trójka weszły spokojnie. Po trójce doznałam chwilowego zaćmienia umysłu, bo na czwórkę usiłowałam pobiec kilkoma wariantami naraz i w końcu już nie wiedziałam, którym biegnę. Na szczęście teren był charakterystyczny, bo musiałam przebiec za wydmę, a potem dobiec do właściwego skrzyżowania. Przy czwórce dogonił mnie Tomek, mam więc fotki z punktu i z przebiegu na piątkę.

 
PK 4.


W drodze na PK 5

Znowu przez kilka kolejnych punktów szło całkiem dobrze, chociaż gdzieś od ósemki musiałam zwolnić, bo jednak czułam nogę. Lecąc na azymut (a głównie tak) musiałam dobrze uważać na podłoże, które było takie sobie. Ale w lesie było tak przyjemnie, że aż szkoda było by się spieszyć, więc akurat.
Do dwunastki można było dotrzeć albo obiegając wydmę, albo włażąc na nią i złażąc potem w odpowiednim miejscu. Nie wiem co mnie podkusiło, żeby włazić zamiast obiec. Przy włażeniu zmachałam się trochę i miałam wrażenie, że idę i idę i w efekcie zaczęłam szukać punktu za wcześnie. No bo skoro tak idę i idę... Miejsce było całkiem podobne (między dwoma gęstwinkami), a i jakiś innych zawodników widziałam czeszących. Ku swojemu zdumieniu lampionu nie znalazłam. Konkurencja też. Postanowiłam zejść do zabudowań i od nich się namierzyć, ale nawet trochę wcześniej  zidentyfikowałam jedno ze skrzyżowań i ostatecznie namierzyłam się od niego. Pełen sukces, punkt podbity.

 No gdzie ta dwunastka?
 
Do trzynastki poszłam jak po sznurku, a potem została już tylko "drogowa" czternastka i meta. I na tej ostatniej prostej drodze, gdzie sterczał jeden jedyny korzeń, ja oczywiście musiałam przywalić zepsutą (gołą) nogą z całej siły. W pierwszej chwili wydawało mi się, że końcówkę zrobię już na czworakach, ale zacisnęłam zęby i doszłam w pozycji pionowej, a do samej mety nawet podbiegłam.

 Uff..., meta.

Było bardzo miło, pogoda świetna, wynik nie ważny z założenia, tylko ta noga... Na wieczór trochę spuchła i pobolewała, ale przede mną i tak były dwa tygodnie bez zawodów, więc spoko. Przez dwa tygodnie to ho, ho....

 
Moja trasa


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz