Ponieważ po Zimie na Pradze noga nie odpadła, postanowiłam poddać ją cięższej próbie i zapisałam się na FalinO. Udało się też namówić Agatę i znowu ruszyliśmy wesołą trójką na podbój nowych terenów, jak obiecywał organizator.
Przybywamy!
Tak na wszelki wypadek wzięłam sobie krótką trasę, czyli z Agatą biegłyśmy to samo. Tomek oczywiście najdłuższą.
Wystartowałyśmy w tej samej minucie i wyglądało, że polecimy razem, bo nie zakładałam żadnych wyczynów, tylko stateczny trucht (w porywach).
Ostatnie sekundy przed startem.
Najbardziej bałam się, czy będę jeszcze umiała posłużyć się kompasem, ale to jest chyba tak, jak z jazdą na rowerze - nie zapomina się, bo kiedy przyłożyłam kompas do mapy, od razu wiedziałam co robić.
Pierwszy dylemat - zacząć od jedynki, czy trójki? Padło na jedynkę. Jeszcze przed dwójką dogonił na Tomek i dzięki temu mamy fotkę przy najładniejszym i nieco zagadkowym punkcie - Villi Feiner.
Po dwójce my pobiegłyśmy na jedenastkę, a Tomek na dwunastkę. Ponieważ Agata już się wybiegała i zwolniła, porzuciłam ją (wyrodna matka) i pomknęłam dalej (miało być statecznie, ale bez przesady). Przy siódemce dogonił mnie Tomek, ale zaraz pobiegł dalej, dużo szybciej niż ja.
PK 7
Między ósemką a dziewiątką trochę się pogubiłam. Może na śladzie to się tak nie rzuca w oczy, ale plan był całkiem inny niż realizacja. Z ósemki planowałam biec na północ, ale zamiast kierować się kompasem, zaczęłam patrzeć na ścieżki i oczywiście wszystko mi się poptaszkowało. Naturalnie udało się trafić, ale czasu straciłam sporo.
Przy piątce już z daleka widziałam tłum ludzi kręcących się dookoła sporego kopca i od razu wiedziałam, że coś nie gra. Okazało się, że miejsce stuprocentowo jest właściwe, tylko lampionu nie ma. Trudno - nie ma, to nie ma. Uznawszy, że organizator powinien i tak uznać ten punkt, pobiegłam dalej, nie wracając się po żaden inny w zastępstwie.
Przy czwórce kręciłam się wokół budynków i nijak nie mogłam natrafić na lampion. Jakoś w rzeczywistości inaczej widziałam budynki niż na mapie. Po chwili nerwowego biegania to tu, to tam, postanowiłam metodycznie przeszukać każdy zakamarek i... już w pierwszym natknęłam się na punkt. Ufff....
W sumie to z piątki powinnam najpierw pobiec na szóstkę, a potem na czwórkę, bo zaliczając 5 - 4 - 6 znowu musiałam wrócić na czwórkę, bo nie było innego przejścia. Trudno. Jeszcze tylko ostatni PK - 3 i meta. Chwilę po mnie przybiegł Tomek, a potem dłuuugo czekaliśmy na Agatę. Okazało się, że po piątce wróciła poszukać zastępczego punktu i poszła aż na dwunastkę. Taki to zdyscyplinowany uczestnik - ma być 11 punktów, to będzie!
W oczekiwaniu na Agatę przepycham barierkę.
Jest nasza zguba!
A tak wygląda mój ślad:
W kolejnych dniach po zawodach moja noga wciąż miała się nieźle, więc chyba pora wrócić na stałe. Zwłaszcza, że wiosna idzie i aż się chcę do lasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz