Na FalInO pojechałam sama. Agata w soboty nie partycypuje, a Tomek nie dość, że z nieczynną nogą, to jeszcze miał kupę roboty do zrobienia. Nie wiem jakim cudem udało mi się nie zapomnieć żadnej z niezbędnych rzeczy - kompasu, smyczy, buffa, chusteczek, kasy, toreb na pobiegowe zakupy, dokumentów i siebie. Bo ja to w tych wyjazdach na zawody taka trochę Wąsikowa jestem - nie wszystko sama ogarniam. Tak się starałam, że na miejsce przyjechałam przed czasem, kiedy Janek był jeszcze w lesie i stawiał punkty. Jak już dotarł to w pierwszej kolejności przygotowałam sobie kartę startową, pobrałam mapę i cyknęłam pamiątkowe foty.
Z Jankiem.
W tym sezonie Falenica jest dla mnie wyjątkowo pechowa. Jak bym się nie starała, to i tak zawsze coś pójdzie nie tak. Aż sama byłam ciekawa, co wydarzy się tym razem.
Po wystartowaniu wytypowałam sobie dziesięć punktów, które zbiorę i wyszła mi dość długa trasa jak na moje (coraz mniejsze) możliwości. Postanowiłam zacząć od punktu przykościelnego, żeby potem o nim nie zapomnieć. Zresztą fajnie na początek wziąć coś łatwego. Czwórka i dwójka poszły łatwo nawigacyjnie, ale już od samego startu czułam, że moc z ubiegłego tygodnia mnie opuściła, a nogi w ogóle nie chciały nieść.
Biegnąc na ósemkę niespodziewanie wylądowałam przed domem, w którym dawniej mieszkałam. Gdybym patrzyła na mapę bardziej całościowo, nie było by to wcale takie niespodziane, ale ja patrzę w sumie tylko na kreskę.
Ósemka wydawała się łatwa, w znanym miejscu, a jednak... Zamiast z drogi ruszyć na azymut, a jeszcze lepiej "na oko", zaczęłam kombinować z liczeniem i dopasowywaniem ścieżek. A ze ścieżkami to zawsze problem, bo chodzą jakieś takie i wydeptują coraz nowe, których potem nie ma na mapie. Jednym słowem - ósemki nie mogłam znaleźć. Wstyd mi było jak cholera, ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz. Z opresji wyratował mnie Włodek, bo z daleka zobaczyłam gdzie podchodzi.
Do dziewiątki, jedenastki i kawałek do jedynki pobiegłam drogami, wyjątkowo bez żadnych niespodzianek, wszystko zgodnie z założeniami. Potem zgubiłam się z lenistwa. Nie chciało mi się podejść do asfaltowej drogi, żeby na piątkę namierzyć się ze stuprocentową pewnością i w efekcie punktu zaczęłam szukać za wcześnie. Mało tego - nie zgadzały mi się ścieżki, ale pomyślałam sobie: olać je. Niestety, nie wyszło mi na dobre to olewanie i w końcu ruszyłam w stronę tego zignorowanego wcześniej asfaltu. I tu znowu z opresji wybawił mnie Włodek. Niby na trasie czuwa nad Becią, ale tym razem to ja miałam chyba więcej korzyści z jego obecności w lesie. Pokazał mi gdzie stoi lampion i nie musiałam latać się namierzać.
Po piątce byłam tak skołowana, że zupełnie zapomniałam, że dwójkę już brałam wcześniej i polazłam do niej po raz drugi. Zorientowałam się dopiero próbując podbić kartę. Zaklęłam szpetnie (ale w myślach) i ruszyłam dalej.
Z wybranych do zaliczenia punktów została mi jeszcze szóstka i siódemka. Na szczęście nie miałam z nimi problemów i poszło dość sprawnie. Za to do mety miałam dość długi i bezproduktywny przebieg, a do tego co chwilę przecinałam ścieżki trasy biegów górskich i musiałam uważać, żeby mnie ci biegacze górscy nie stratowali. Udało się i w jednym kawałku dotarłam do mety. Jeszcze tylko herbatka, chwila rozciągania się i można było wracać.
Cóż - miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle. Ale i tak lubię biegać w Falenicy.
Cała moja trasa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz