W sobotę zaliczyliśmy WesolInO. Miejsce startu od razu skojarzyło nam się z pamiętną ulewną Lilijką z 2014 roku, ale mieliśmy i nadzieję i widoki na znacznie lepszą pogodę.
WesolInO kocham za to, że jest blisko i najczęściej łatwo, ale z tym ostatnim to już różnie bywa, bo nawet jak jest łatwo, to jeszcze nie znaczy, że ogarnę.
Przed startem przestudiowałam mapę i od razu miałam dylemat, czy na jedynkę lecieć na azymut, czy szukać ścieżki i w sumie do ostatniej chwili nie byłam zdecydowana.
Ruszyłam i automatycznie skierowałam się w krzaki, zgodnie z linią azymutu. Może nawet wybór trasy nie miał większego znaczenia, bo punkt stał na najwyższej górce w okolicy i w każdy sposób chyba bym trafiła, ale odruch, to odruch.
Trasa okazała się bardzo łatwa nawigacyjnie, a kreski łączące punkty były niemal wręcz wymalowane na podłożu. Między punktami 3-4 i 6-7 miałam lekki dylemat - azymut, czy ścieżki? Znalazłam salomonowe rozwiązanie i pobiegłam systemem mieszanym.
Oczywiście w niektórych miejscach lekko znosiło mnie w prawo, ale tym razem były to naprawdę niewiele znaczące znosy. Tempo, jak zawsze, do bani, ale to mi akurat nie robi, bo dłużej przyjemności, a potem krócej czekania na Tomka.
Jak zawsze wróciłam bardzo zadowolona, ale powiem Wam, że już się trochę stęskniłam za bieganiem w starym miejscu, w okolicach cmentarza. Kiedy tam wrócimy?
Mój śliczny przebieg.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz