W soboty to my tak na przemian - raz FalInO, raz WesolInO. Ostatnio wypadło WesolIno. W sobotni poranek pogoda była tak wredna, że tylko naciągnęłam kołdrę na głowę i zaczęłam wymyślać jakiś dobry pretekst, żeby nigdzie nie jechać. Jakoś nie miałam przekonania do biegania w deszczu. Tomek wykorzystał kilkuminutowe przejaśnienie i zmobilizował mnie do wstania. Na miejscu jednak wciąż miałam wątpliwości.
Na szczęście deszcz trochę zmniejszył intensywność, więc i humor od razu mi się poprawił. Poza tym z cukru nie jestem. Podobno.
Pierwszy punkt mieliśmy z Tomkiem ten sam i wspólnie opracowaliśmy strategię. Ja ruszyłam pierwsza, Tomek chwilę po mnie.
W sumie to prawie na samo miejsce biegło się ścieżką i tylko na końcówce trzeba było na chwilę zejść w las. Tomek dogonił mnie jeszcze na ścieżce i razem podbijaliśmy jedynkę.
Trasa okazała się zadziwiająco łatwa. Trochę azymutem, trochę ścieżkami i jakoś poszło. Z siódemki na ósemkę miałam ochotę sobie pobiegać (bo przez las trochę się boję jeśli teren nierówny lub zagałęziony) dlatego nadłożyłam drogi i zrezygnowałam z azymutu. Kto bogatemu zabroni?
Przed dziewiątką miałam krótką chwilę zagapienia się, ale na szczęście z szybką refleksją. Wynik czasowy może nie rewelacyjny, ale po raz pierwszy od dłuuugiego czasu czułam moc i miałam wrażenie, że samo się biegnie. Może to znak, że zacznie wracać kondycja?
No co? Pomarzyć nie można?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz