niedziela, 6 października 2024

Mistrzostwa Mazowsza i Województwa Lubelskiego, czyli złoty klasyk.

Rozgrywka drugiego dnia mistrzostw odbyła się w Górze Kalwarii. Niby znacząco bliżej, ale... Zawsze jest jakieś ale... Już przy zapisach wkurzyła mnie informacja, że do startu są 2 km dojścia, a z mety do bazy 1,5. W sumie to wychodzi jak bym miała mieć dwa etapy, a nie jeden. Zawsze takie długie dojścia doprowadzają mnie do szału.
 
W drodze na start.

Na start doszłam więc już zirytowana i oczywiście zmęczona (nie żebym się słaniała, ale wolałabym mieć jakiś zapas sił na bieg), a tam dodatkowo wkurzyli mnie organizatorzy. W komunikacie technicznym obiecali, że można na starcie zostawić swoje rzeczy i będą zabrane do bazy, a na miejscu nie chcieli ich przyjąć i rzucali głupimi komentarzami, że można było zostawić w bazie. Wrrrrr....
No taka była wk...wiona, że jak ruszyłam z boksu, to zatrzymałam się dopiero przy jedynce.

Lecę odreagować.


Potem złość mi opadła i na dwójkę zaczęło mnie już normalnie znosić w prawo. Dobrze, że jacyś zawodnicy odbiegali od punktu, to trochę mnie naprowadzili. Do trójki znowu z prawościągiem, ale tam wypadłam na kopczyk i dołek, to wiedziałam gdzie jestem. Do czwórki już zaczęłam korygować i wyszłam idealnie.
 
Prawoznośne początki.
 
Z czwórki w pierwszym odruchu chciałam biec na azymut, ale potem zmieniłam koncepcję na drogową i bardzo słusznie, bo i tak mnie ściągało w stronę drogi. Po prostu przeznaczenie.
Szóstka to punkt, o którym coś tam było mówione na starcie, że jakoś inaczej stoi, czy coś. Zanim dobiegłam, to i tak zapomniałam o co chodziło i wiedziałam tylko, że trzeba zwiększyć czujność.  W okolicach punktu błąkały się już ze trzy osoby twierdząc, że nigdzie go nie ma, ale mi wychodziło, że powinien być jeszcze dalej. I faktycznie był, tylko nie na muldzie, a w potężnym dole.
Do siódemki znowu prawicowałam i aż musiałam podejść do skrzyżowania, żeby się namierzyć, bo jak wyszłam na drogę, to przecież nie wiedziałam, w którym jej punkcie jestem. Niby jest tam narysowana jakaś ścieżynka, która powinna mnie umiejscowić, ale wcale jej nie widziałam. Za to do ósemki trafiłam bez pudła. Żeby jednak nie wyszło za dobrze, to z dziewiątką się rozminęłam i wyszłam aż na drogę. Żeby się zlokalizować na tej drodze, potrzebne mi było skrzyżowanie, tylko nie wiedziałam, czy będzie po prawej, czy po lewej. Oczywiście, że najpierw poszłam w niewłaściwą stronę, ale jak już znalazłam skrzyżowanie, to dalej poszło łatwo.
 

Tak to było.
 
Po dziewiątce jakoś już miałam dość ganiania po krzakach i dziesiątkę postanowiłam wziąć drogowo. A na drodze dopadło mnie zapłakane dziewczę, które trzeba było poratować i wykierować i tak się na tym skupiłam, że już o ukierunkowaniu samej siebie przestałam myśleć. Zresztą wydawało mi się, że sprawa jest łatwa -  wejść w pierwszą ścieżkę w prawo, potem w lewe rozgałęzienie, potem azymutem kawalątko. I pewnie byłoby łatwo, gdyby ktoś nie wpadł na głupi pomysł zaślepienia ścieżki karpami, przez co w ogóle jej nie zauważyłam i poleciałam dalej. To samo przytrafiło się jakiemuś młodemu koledze i w efekcie razem szukaliśmy dziesiątki. Na szczęście w terenie było więcej charakterystycznych miejsc niż tylko odejście ścieżki, więc daliśmy radę.

 W poszukiwaniu dziesiątki.
 
Z dziesiątki to już prawie na metę z szybkim wypadem po jedenastkę tuż przed nią. A potem powrót - już nie tak długi jak dojście, ale ponad kilometr. Tomek był na mecie tuż przede mną, ale sądził, że już dawno skończyłam i poszedł sobie.
Ponieważ  znowu mieliśmy być ozłoceni, zostaliśmy do końca imprezy, ale tym razem byłam przygotowana gastronomicznie, zresztą na miejscu można było zakupić pyszne ciacha domowej roboty. Prawie się powstrzymałam, choć na sam koniec przy zakupie kawy dałam sobie wcisnąć kawałek marchewkowca. Gratis był, bo ostatni, to już nie marudziłam nachalnie.
Moje złoto znowu było za sam udział, ale Tomek swoje uczciwie wywalczył.

Znowu samotna w swojej kategorii.

I Tomek z rywalami.
 
Tak było na trasie.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz