niedziela, 20 października 2024

Warszawska Olimpiada Młodzieży - klasyk

Ponieważ oboje z Tomkiem pragniemy zachować wieczną młodość, to co roku startujemy w Warszawskiej Olimpiadzie Młodzieży. W naszym przypadku to co prawda już druga, czy nawet raczej trzecia młodość, ale zawsze.
W tym roku pierwsza część zawodów - klasyk odbyła się w Otrębusach, czyli jak dla nas, po zupełnie przeciwnej stronie Warszawy niż Zielonka. Ale powoli zaczynam się przyzwyczajać do tych długich dojazdów. Bo co zrobisz, jak nic nie zrobisz?

Koncentracja przed zawodami.

 Do startu trzeba było kawałek podejść, ale całkowicie w ramach rozsądku, a dodatkowo w miłych okolicznościach przyrody.

Przytulam się do miłej okoliczności przyrody.

Tomek miał startować pierwszy, ja chwilę po nim, za Becią, a przed Gosią.
Niestety Becia nie dotarła, więc byłyśmy tylko dwie w kategorii - i tak lepiej niż w niedawnych Mistrzostwach Mazowsza i Województwa Lubelskiego:-)

Jeszcze trochę min przed startem.

Po starcie Tomka cały czas powtarzałam sobie, żeby pamiętać o włączeniu zegarka i oczywiście... zapomniałam. To znaczy nie tak na amen, ale zaczęłam przy nim kombinować dopiero na dobiegu do lampionu startowego. A ta cholera za nic się nie chciała włączyć, aż musiałam się zatrzymać i chwilę pomajstrować przy nim. A tam przecież za plecami goniąca mnie Gosia!  Udało się i mogłam wreszcie spojrzeć na mapę. Jeszcze przed startem słyszałam opinie, że teren marny - jedna wydma i nic więcej, ale mi się nawet spodobało to, co zobaczyłam na mapie. Z przebieżnością może i było marnie, ale niemal wszędzie dawało się dobiec ścieżkami, nadkładając mniej lub więcej, ale zawsze.
Od razu skorzystałam z opcji: ścieżka i na jedynkę nawet nie próbowałam azymutować. Co prawda mogłam mądrzej wybrać ścieżkę i mniej nadłożyć, ale co tam. Nikt nie jest doskonały.
Dwójeczkę też wzięłam ścieżkowo, ale do trójki już trzeba było na azymut. Ponieważ zawsze znosi mnie w prawo, więc już od razu pilnowałam lewej strony i chyba ciut przesadziłam, bo rozminęłam się z punktem i wyszłam na sąsiednią polankę. Nie było to wielkim problemem, bo od razu zorientowałam się co jest grane i naprawiłam błąd, ale w tyle głowy wciąż mi coś szeptało: Gosia cię goni!

Trójka z zawijasem.

Po trójce wróciła opcja ścieżkowa i skrzętnie z niej skorzystałam. Starałam się biec ile sił w nogach, ale w końcu gdzieś koło piątki w oddali zauważyłam Gosię. Z tego stresu szóstkę wzięłam trochę głupio (dobieg i odbieg), bo nadłożyłam trochę zupełnie niepotrzebnie. Ale tak się jakoś czepiłam tych ścieżek, że nie brałam innych opcji pod uwagę.
Przed siódemką poddałam się i pozwoliłam wyprzedzić. Zmusiła mnie do tego fizjologia i zamiast do siódemki, pognałam w bok, w krzaki. No co? Siła wyższa.
Ósemkę, dziewiątkę i dziesiątkę brałam azymutowo, ale bardzo dobrze mi to poszło, tyle, że rywalki już nie dogoniłam. Od dziesiątki znowu ścieżki, a tuż przed jedenastką wyglebiłam na jakimś wystającym korzeniu, że aż się ziemia zatrzęsła.  Pozbierałam się i jakoś dotarłam do mety, ba - nawet ścigałam się na ostatnich metrach, bo tak mnie Tomek zdopingował. Co prawda nie wiedziałam kto mnie goni, ale przyspieszyłam.

Szybki finisz.

Gosia dołożyła mi niemal pięć minut, ale niech jej będzie - lepsza jest. Za to ja dłużej miałam przyjemność być w lesie, więc i tak wyszłam na swoje.

Cała moja trasa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz