W czwartek miałem jechać na 360 wariantów, ale się nie wyrobiłem z pracą. Z przepracowania coś zaczęła mnie boleć głowa. Objawy te jakoś dziwnie szybko przeszły na Renatę, a mi ból głowy jakoś tak obsunął się w piątek na gardło. W sobotę Renata uleczyła się ponoć jakimś cudownym lekiem i pojechała sobie na drugi koniec Polski, a na mnie jakoś ten lek nie zadziałał. Doszedł kaszel, muzyka płynąca prosto z płuc i inne takie miłe akcenty. Nie zostało mi nic innego jak z rana (no dobra, bliżej południa) spróbować to wybiegać na Warszawskiej Mili. Wiadomo: bieg idealnie przewietrza charczące oskrzela;-)
Centrum zawodów połączone z metą |
Warszawska Mila w Mostówce, na sławnych wrzosowiskach. Szkoda trochę, że wrzosy już przekwitły, ale pocieszam się, że kwitły całkiem niedawno. Dzień ciepły, wręcz upalny jak na tę porę roku. Las, mchy i mazowieckie sosny ślicznie podświetlone jesiennym słońcem. W lesie grzybiarze i spacerowicze. Nas - biegaczy – raczej kameralny zespół. Konkurencja w postaci Hały zabrała wielu potencjalnych uczestników.
Szykuję się do startu |
A tak wyglądało to z górki na którą zaraz wbiegniemy |
Wchodzę do boksu i startuję. Pod górę. Nawigacja zaczyna się przy lampionie za niewielką górką. Przede mną dystans ½ Warszawskiej mili (druga połówka nocą). Znowu pod górę, gdzieś pod szczytem ma być dołek z pierwszym lampionem. Pomimo, że poruszam się jak wskazuje igła kompasu, nie trafiam tam, gdzie trzeba. Jestem za nisko. Widzę, że osoby startujące przede mną także mają podobne problemy. Co do samego biegania – szybko przekonuję się, że z objawami grypy (czy innego Covida) ciężko się biega. Zwłaszcza pod górę. A dzisiaj trasa po całkiem wysokiej wydmie: góra, dół – nawet na tabliczce znamionowej podano 80 m przewyższenia!
Staram się biec, choć różnie bywa i nie zawsze nazwałbym tego biegiem. PK 2, 3, 4 wchodzą dobrze. PK 5 – na otwartym terenie – krzaki wyglądają ciut przesunięte, ale skoro kręcą się tam ludzie, musi być tam lampion!
Problem pojawia się przy PK 6. To i owo omijam, kawałek za kimś biegnę, czołgając się pod górę kieruję się w kierunku szczytu, za którym powinien być lampion przy karpie. Zdobywam wierzchołek - jest karpa, lampion ciut za nią, tylko nie zgadza się kod. Chwila konsternacji, znajduję kod lampionu w opisach – jestem na PK 11 zamiast na PK 6! Czeka mnie powrót na właściwe tory…
Kolejne PK są dość łatwe nawigacyjnie. Tu i ówdzie znajduję jakąś ścieżkę niezaznaczoną na mapie, z PK 8 na PK 9 biegnę przez młody las – tak jak pozwalają nieprzecięte jeszcze rzędy drzew. Niby kompas wskazuje dobrze, ale ląduję wyraźnie daleko od PK 9 (prawie przy PK 10) i muszę korygować.
Na PK 11 już byłem, więc to łatwizna. PK 12 znowu mnie znosi. Znajduję lampion (zresztą w większej grupie), którego nie mam na mapie. Poznajemy wszystkie okoliczne muldy (co przyda się w nocy), zanim znajdziemy właściwe zagłębienie z lampionem;-)
Dobieg do PK 13 |
Zabawa orientacyjna zaczyna się przy PK 15. Niby prościzna – czysty las, w nim całe stada wielkich czołgowych dołów, a w jednym z nich lampion. Zawierzam kompasowi – trafiam ma skrzyżowanie dróg i dalej brnę azymutem. Jakoś tak , dopiero teraz dostrzegam, że na mapie są dwa skrzyżowania. Ten działający od początku „znos w lewo”, minimalnie zła lokalizacja karpy z PK14 (była niżej niż wynikało to z mapy) i przeoczenie tej drugiej drogi kumulują się. Jestem pewien, że jestem na dobrym azymucie i zasuwam do przodu. Mam okop, więc ten z lampionem powinien być drugi lub trzeci w kolejce. Nie jest. Jak wół jest widoczna droga północ południe, ale nie ma tej wschód zachód. Do szukających dołącza Mateusz – w ten sposób czeszemy coraz większy obszar, Matusz wreszcie rzuca odkrywcze „to ma być przy górce” i rzeczywiście jest. Ale co się naszukaliśmy…. Teraz analizując mapę i dane lidarowe – na mapie jest źle zaznaczony dół z lampionem - czyli dobrze znalazłem właściwą dziurę, a budowniczy lampion postawił jeden dołek dalej!
Coś tu mapa nie nie wyszła kartografowi w tym miejscu.... |
Jeszcze ostatni PK i meta. Nie było to mistrzowskie bieganie – jednak choroba odbiera siłę i koncentrację. Przybiegam na metę drugi – w ostatecznym rozrachunku trzeci. Niby podium, ale liczyłem na więcej, bo stawka była wyrównana.
W nocy drugie podejście – teraz czas pojechać do domciu, łyknąć jakiegoś gripexa – może ból głowy trochę odpuści.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz